W czasie naszego pobytu poza pracą przy komputerze na cały etat i opieką nad maluchem udało nam się zwiedzić sporo interesujących miejsc, zobaczyć niezapomniane widoki oraz odpoczywać na wielu plażach. A plażowanie (a może raczej spędzanie czasu na plaży, bo plażowanie kojarzy mi się z leżeniem i opalaniem, co przy roczniaku jest mało realne) było nieodłącznym elementem niemal każdego z 40 dni.
Każdy, kto zaczyna interesować się Teneryfą, szybko odkrywa, że na wyspie można doświadczyć wiele różnorodnych klimatów. Są gorące plaże południa, zielone krajobrazy północy czy surowe oblicze wulkanu. My zdecydowaliśmy się na pobyt na południu wyspy ze względu na najlepszą pogodę i nieograniczone możliwości plażowania – to znaczy spędzania czasu na plaży z wiaderkiem i łopatką I to tu właśnie znajduje się najwięcej zagospodarowanych plaż.
Costa Adeje to najbardziej zurbanizowane wybrzeże Teneryfy. Dla jednych ulubione, dla innych znienawidzone ze względu na niezliczoną ilość turystów. Znajduje się tu kilka plaż, które połączone są ze sobą promenadami, w taki sposób, iż całe wybrzeże (około 10 kilometrów) można zobaczyć idąc spacerem wybrzeżem. Wszystkie plaże na Costa Adeje są doskonale zagospodarowane, znajdują się na nich toalety, prysznice, leżaki, parasole, wypożyczalnie sprzętów wodnych, restauracje i bary. My odkryliśmy urok tego wybrzeża przyjeżdżając popołudniami po godzinie 16, gdy większość plażowiczów opuszczało plaże.
***** Playa del Duque
To zdecydowanie najlepsza (oczywiście subiektywnie) plaża na Costa Adeje. Znajduje się w najładniej zagospodarowanej (i najbardziej ekskluzywnej) części wybrzeża i ciągnie się kilkaset metrów.
Piasek jest dość drobny i jasny a wejście do morza łagodne. Jednocześnie są tutaj spore fale, co czyni tą plażę idealną do zabaw w wodzie.
W ciągu dnia plaża jest oczywiście bardzo tłumnie odwiedzana przez turystów, ale wieczorem pustoszeje i wtedy można dostrzec jej niezwykły urok.
Zawsze wtedy, gdy celem naszej wizyty na plaży była kąpiel w oceanie wybieraliśmy właśnie plażę del Duque.
*** Playa Fanabe
To najdłuższa plaża wybrzeża znajdująca się za kawałkiem skalistego wybrzeża na południe od Playa del Duque.
Piasek na niej jest ciemniejszy a wzdłuż niemal całej plaży ciągnie się promenada ze sklepikami i restauracjami. Jak niemal wszystkie plaże zachodniego wybrzeża, również i plaża Fanabe idealnie nadaje się do romantycznych zachodów słońca.
*** Playa Colon
Ta maleńka plaża znajdująca się przy porcie Puerto Colon również jest godna uwagi ze względu na drobny czarny piasek i delikatne prawie niezauważalne fale.
Pomimo jej małego rozmiaru przy plaży znajduje się mnóstwo restauracji i sklepików zachęcających do zakupu chińskich pamiątek z Teneryfy
**** Playa Troya
To jedna z naszych ulubionych plaż na wybrzeżu Costa Adeje, chyba głównie ze względu na bardzo drobny dość ciemny piasek.
Wejście do wody również należy tutaj do najprzyjemniejszych a fale są łagodne.
*** Playa del Bobo
Zaraz obok plaży Troya, a właściwie na jej przedłużeniu znajduje się niewielka plaża Bobo. Akurat nie spędzaliśmy na niej żadnego popołudnia, ale z promenady wygląda bardzo przyjaźnie.
*** Playa de las Vistas
Playa las Vistas to chyba najpopularniejsza plaża wybrzeża tłumnie odwiedzana przez turystów. Na uwagę zasługuje na pewno ciągnąca się wzdłuż plaży promenada. Piasek na plaży jest drobny i przyjemny a wejście do wody łagodne. Niemniej jednak zauważyliśmy na plaży Vistas jest chłodniej niż w pozostałych miejscach (zimą to ma znaczenie), gdyż wieje zimny wiatr od morza. Dlatego też na tej plaży nigdy nie zdecydowaliśmy się na kąpiel.
*** Playa del Camison
Ta niewielka plaża znajdująca się zaraz za rozległą Playa las Vistas jest idealnym miejscem do podziwiania zachodów słońca.
*** Playa Los Cristianos
Plaża Los Cristianos znajdująca się przy samym porcie stanowi doskonałe miejsce do odpoczynku i obserwowania przypływających i odpływających promów. Jednak ze względu na niezbyt przejrzystą wodę nie jest najlepszym miejscem do pływania.
Nie trzeba daleko odjeżdżać od Costa Adeje, by odpocząć nieco od tłumów spotykanych na każdym kroku turystów, a przy tym rozkoszować się słonecznymi plażami i ciepłym oceanem.
*** Playa de Ajabo
Playa de Ajabo znajduje się w niewielkiej rozwijającej się miejscowości turystycznej Callao Salvaje na północ od Costa Adeje. Niezwykły widok na tę plażę z góry sprawia, że odwiedzający jak najszybciej chcą się znaleźć na dole, by korzystać z jej uroków.
Na dole niestety nie jest już tak różowo dla miłośników plażowania. Jest to plaża bardziej żwirkowa niż piaszczysta i znajduje się na niej sporo kamieni. Warto jednak ją odwiedzić choćby ze względu na malownicze położenie.
* Playa las Galgas
Po objechaniu większości plaż południowej części Teneryfy, zaczęłam wyszukiwać mniejszych miejscowości, w których można przyjemnie spędzić czas na plaży. Mała plaża w miejscowości Playa Paraiso wyglądała zachęcająco w folderach reklamowych hoteli w tym miejscu. Niestety rzeczywistość bardzo szybko rozczarowała. Plaża ma piasek żwirowy o nijakim kolorze, a w wejście do wody oddzielone jest od plaży pasek żwirku, więc nie ma możliwości przyjemnie chodzić brzegiem.
***** Playa Abama
No i w końcu znaleźliśmy naszym zdaniem perełkę. Plaża Abama, o której nie przeczytaliśmy w żadnym przewodniku, została stworzona przez luksusowy hotel o tej samej nazwie znajdujący się w centrum niczego niedaleko miejscowości Playa San Juan. Korzystają z niej głównie turyści mieszkający w tym hotelu, ale jest dostępna dla wszystkich. Samochód zostawiamy koło hotelu na publicznym parkingu i udajemy się w 15 minutowy spacer w dół.
Po paru minutach spaceru wzdłuż hotelowych bungalowów widzimy taki widok.
Dalej możemy iść schodami (z wózkiem trochę ciężko) lub spacerem asfaltem.
Plaża nie jest zatłoczona, bardzo zadbana. Piasek jest jasny i bardzo drobny a wejście do wody łagodne. To kolejne miejsce, gdzie kąpiel w oceanie będzie prawdziwą przyjemnością.
** Playa San Juan
Plaża San Juan w miejscowości o tej samej nazwie prezentuje się bardzo ładnie, szczególnie wraz z zacienioną promenadą pełną zieleni.
Na plaży znajdują się niewielkie palmy dające nieco cienia w upalny dzień. Niestety plaża od morza oddzielona jest pasem kamieni, dlatego spacery wybrzeżem są mocno ograniczone.
*** Playa la Arena
Playa la Arena to naturalna plaża z czarnym drobnym piaskiem znajdująca się w miejscowości Puerto Santiago parę kilometrów od popularnych Los Gigantos. Podczas naszego pobytu na Teneryfie mieliśmy okazję zobaczyć dwa oblicza plaży Arena: raz w środku gorącego dnia, gdy była pełna ludzi…
…drugi raz podczas zachodu słońca, gdy plaża była niemalże pusta.
Pomimo przyjemnego piasku na plaży, wejście do wody jest już trochę kamieniste, a fale potrafią być naprawdę spore, dlatego kąpiąc się na plaży La Arena trzeba bardzo uważać.
*** Playa de los Guios
Będąc w popularnej miejscowości Los Gigantes warto zajrzeć na małą czarną plażę Los Guios. Piasek na niej jest drobny a wejście do wody kamieniste. Niemniej jednak największym jej atutem jest widok na imponujące pionowe skały wpadające prosto do morza Los Gigantes.
Ponieważ mieszkaliśmy w południowo-zachodniej części wyspy większość czasu spędzaliśmy na plażach Costa Adeje oraz zachodniego wybrzeża. Niemniej jednak plaże można znaleźć również na samym południu wyspy (Playa la Tejita i El Medano znajdujące się obok lotniska południowego) a także na północy wyspy.
** Playa la Tejita
Plaża Tejita i Medano to właściwie bliźniacze plaże znajdujące się po dwóch stron góry Montana Roja. Obie są rozległe, szerokie, mają drobny piasek i są bardzo wietrzne. To idealne miejsca dla miłośników windsurfingu. Obie wyglądają bardzo obiecująco, niemniej jednak silny wiatr bardzo utrudnia na nich pobyt.
** Playa el Medano
** Playa Martianez
Cała północ wyspy to zupełne przeciwieństwo południa (o tym oddzielny wpis). Również plaże są tutaj inne. Czarny, czasem żwirowy piasek nie każdemu się podoba, ale także i tutaj nie brakuje miłośników plażowania. My odwiedziliśmy tylko dwie plaże północy znajdujące się w największej północnej miejscowości turystycznej Puerto de la Cruz. Z jej jednej strony znajduje się widoczna poniżej Playa Martianez.
** Playa Jardin
Druga plaża w Puerto de la Cruz to popularna i oblegana Playa Jardin, z której można podziwiać majestatyczny wulkan El Teide.
***** Playa Las Teresitas
Na sam koniec (choć tak naprawdę ta plaża powinna znajdować się na samej górze) Playa Las Teresitas będąca wizytówką Teneryfy. Jej zdjęcie znajduje się niemal na każdym folderze reklamowym wyspy, mapie czy okładkach przewodników. Pomimo takiej reklamy, nie jest to najczęstsze odwiedzane miejsce przez turystów. Głównym tego powodem jest fakt, że plaża znajduje się w niewielkiej wiosce San Andres, kilka kilometrów na północ od Santa de la Cruz i jest ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców stolicy.
Plaża pokryta jest jasnym drobnym piaskiem (nie jest to oczywiście plaża naturalna, piasek został nawieziony), wejście do wody jest bardzo łagodne a fale niewielkie.
Ogromnym atutem tej plaży są piękne widoki na góry Anaga.
Teneryfa ma oczywiście do zaoferowania dużo dużo więcej niż tylko piaszczyste plaże. Niemniej jednak dla każdego odwiedzającego tą niezwykłą wyspę, odpoczynek na plaży w styczniu czy w lutym jest niezwykłą atrakcją.
]]>How to get there – jak tam dotrzeć
Naszym celem znów stała się Teneryfa. Czemu Teneryfa? Trzy lata temu w styczniu byliśmy tam osiem dni na naszym pierwszym „lecie w środku zimy”. Niektóre miejsca, które odwiedzamy są fantastyczne, ale niekoniecznie tam wracamy. Po pobycie na tej cudownej wyspie wiedzieliśmy jedno: na pewno tam wrócimy.
Przez ostatnie trzy lata zmieniło się sporo w kwestii dotarcia na Kanary z Polski. Wtedy lecieliśmy przez Szkocję, a wracaliśmy przez Brukselę. Obecnie mamy do wyboru szeroki wachlarz lotów bezpośrednich z Polski tanimi liniami: z Modlina, Krakowa, Wrocławia (to Ryanair) i z warszawskiego lotniska Chopina (Norwegian). My standardowo zdecydowaliśmy się na lotnisko Modlin, do którego mamy najbliżej. Loty stamtąd niekoniecznie są najtańsze, ale z wesołym i chętnym do zabawy roczniakiem lepiej nie ryzykować długich podróży na lotnisko:) Za loty zapłaciliśmy nieco ponad 600 zł za osobę w dwie strony. Plus 190 zł za malucha (stała opłata za dziecko w Ryanair). Plus 190 zł za dużą walizkę (tak… trzeba się przeprosić z bagażem rejestrowanym).
Alternatywą wciąż są loty z przesiadkami, które często można złożyć za mniejsze pieniądze (np. przez Barcelonę, Paryż, Brukselę, Londyn albo któreś z niemieckich lotnisk). Oczywiście pod warunkiem, że lecimy z bagażem podręcznym i nie płacimy dwa razy za walizkę.
Where to stay – Gdzie tam mieszkać
Lecąc na tydzień czy dwa turyści zazwyczaj wybierają hotel. Śniadanie, jakieś obiadokolacje, baseny itp. Ponad miesięczny pobyt wymaga jednak lepszego zaplanowania pobytu, głównie ze względów finansowych. Idealną alternatywą jest wynajęcie apartamentu (po prostu mieszkania), bezpośrednio od właściciela (albo agencji). Na homeaway czy airbnb mamy ich do wyboru do koloru. Jednak żeby cena nie powaliła, musimy szukać nie w największych kurortach typu Los Cristianos czy Costa Adeje a w mniejszych nieturystycznych miejscowościach. My braliśmy pod uwagę tylko południową część Teneryfy ze względu na dużo lepszą pogodę. Zdecydowaliśmy się na apartament w dopiero co zabudowywanej miejscowości Palm Mar, kilka kilometrów od Los Cristianos. Za 40 dniowy pobyt zapłacimy 800 euro. Czy wybór był trafny okaże się już niedługo.
How to travel – Jak się tam poruszać
Wybierając miejscowość nieturystyczną musimy mieć samochód. Na Kanarach dla nas wybór jest prosty – wypożyczalnia Auroreisen. Korzystaliśmy z niej już trzy razy i byliśmy zadowoleni. Ceny są bardzo przystępne (nawet 12 euro/dzień w styczniu), nie ma żadnych dodatkowych ubezpieczeń, kosmicznych blokad na koncie, a fotelik dla dziecka jest bezpłatny. Samochód wynajęliśmy na pierwsze dwa tygodnie i ostatnie 10 dni naszego pobytu.
What to do – Co tam robić
Sześć tygodni?????!!!! To wy się tam wynudzicie! – raz usłyszałam. O to się nie boję. Po pierwsze, nie jest to tylko urlop. Laptop i praca jadą z nami i na pewno będą nieodłączną częścią każdego dnia. Poza tym jedziemy tam „pomieszkać”. Rano zjeść śniadanie, iść z młodym na spacer, robić zakupy – wszystko to samo co w Polsce – tylko w temperaturze ponad 20 stopni.
Jeśli kogoś zachęciłam, to na plany na zimę na Kanarach nie jest jeszcze za późno. Ryanair wciąż kusi niezłymi cenami na Teneryfę czy na Gran Canarię. A spędzenie choć jednego tygodnia zapominając o szarym, deszczowym (ewentualnie zaśnieżonym) świecie jest bezcenne.
]]>Największą atrakcją tego miasta jest XVII-wieczna bazylika Nuestra Senora del Pilar.
Bazylika imponuje swym rozmiarem, w środku znajdują się wspaniałe ołtarze i jest ona miejscem wielu pielgrzymek. Plac wokół katedry jest świetnym miejscem do spacerów, sjesty czy też zjedzenia.
Przy doskwierających upałach, zbawienne są wszechobecne fontanny
i wszelkie wymyślne formacje wodne.
Po drugiej stronie placu znajduje się stara, budowana pomiędzy XII a XVII wiekiem katedra del Salvador.
Saragossa leży nad rzeką Ebro. W Saragossie przecina ją wiele mostów, między innymi Puente de Piedra.
Z niego można podziwiać wielkość katedry.
Sama rzeka Ebro również wygląda ciekawie. Jest to najdłuższa rzeka Hiszpanii mająca prawie 1000km.
Nie mając wiele czasu w Saragossie zdecydowaliśmy się na krótki tour autobusem Hop On Hop Off, który wozi turystów po najpopularniejszych miejscach w mieście.
Tym sposobem dotarliśmy ze starego miasta do Aljaferii – alkazaru z XI wieku, będącego najokazalszą budowlą mauretańską znajdującą się w Hiszpanii poza Andaluzją.
Wokół tego okazałego budynku znajduje się fosa.
W 2008 roku Saragossa była gospodarzem światowej wystawy Expo. Z tej okazji w mieście pojawiło się wiele nowoczesnych budowli, między innymi Pavilion Aragon,
Pavilion Bridge
Z okazji Expo 2008 zbudowano również okazały Millenium Bridge.
Po odpoczynku w hotelu, późnym wieczorem wybraliśmy się jeszcze raz na główny plac podziwiać oświetlone stare miasto: bazylikę,
oraz ratusz.
W takiej scenerii pozostało tylko usiąść w najbliższej knajpce i zamówić dzban zimnej, orzeźwiającej Sangrii.
Z samego rana miasto jest jakby wyludnione. W środku tygodnia o godzinie 8 na ulicach pojawiają się nieliczni ludzie, odbywa się mycie ulic.
Życie zaczyna się dopiero po 10.
]]>
Jak tam dotrzeć?
No więc pojechaliśmy. Któregoś upalnego lipcowego wieczora wylądowaliśmy na lotnisku w Barcelonie, skąd udaliśmy się autobusem do Saragossy, a stamtąd do San Sebastian. Do serca kraju Basków można oczywiście też dostać w dużo łatwiejszy sposób. W odległości mniejszej niż 100 km od San Sebastian znajduje się aż 5 lotnisk. Na żadne z nich nie dolecimy bezpośrednio z Polski, ale można złożyć lot z jedną przesiadką. Na lotnisko San Sebastian oddalone od centrum miasta zaledwie 20 km można dotrzeć hiszpańskimi liniami Vueling np z Barcelony. Tanimi liniami Ryanair dolecimy do Biarritz (leżące na terytorium Francji) np. z Londynu czy też Brukseli. Warto też sprawdzić połączenia liniami EasyJet z Londynu do Bilbao, oraz Ryanair do leżących nieco dalej lotnisk w Saragossie i Santander.
Promenada i plaża
W przeciwieństwie do hiszpańskich miejscowości leżących nad Morzem Śródziemnym, San Sebastian w środku wakacji ma znośną, nie aż tak bardzo upalną temperaturę (przyjemne 25 stopni). To sprawia, że jest rajem dla plażowiczów i miłośników kąpieli. W samym centrum miasta znajduje się Playa de la Concha (Concha to po hiszpańsku muszla, co przypomina o specyficznym kształcie zatoki przypominającej muszlę (ja tego nie widzę, ale może mam za małą wyobraźnię).
Na długiej piaszczystej plaży wypoczywają spragnieni słońca turyści.
Woda w zatoce jest przyjemnie ciepła, wejście do wody płytkie i bez kamieni. Przy plaży znajduje się charakterystyczny mostek z zegarem dodający uroku nadmorskiej promenadzie.
Plaża La Concha wraz z jej przedłużeniem plażą Ondarreta ciągnie się 2 kilometry. Po drodze mijamy ładny budynek kawiarni.
Przy promenadzie znajduje się także warty zobaczenia Miramar Palace, piękny pałac, który w przeszłości stanowił rezydencję letnią hiszpańskiej rodziny królewskiej a obecnie jest wykorzystywany przez baskijską szkołę muzyczną.
Przepięknie urządzony teren zielony wokół pałacu skupia ludzi, urządzających tam pikniki oraz par młodych robiących sobie ślubne sesje zdjęciowe.
Oprócz popularnej plaży La Concha, w San Sebastian znajduje się także plaża Zurriola, będąca rajem dla miłośników surfingu. Aby się do niej dostać z centrum San Sebastian trzeba przejść przez most o tej samej nazwie.
Most łączy dwie części San Sebastian podzielone rzeką Urumea, która wpada tutaj do Zatoki Biskajskiej.
Pomiędzy wzgórzami
Plaża la Concha rozpościera się pomiędzy dwoma wzgórzami górującymi nad San Sebastian. Na szczycie góry Urgull znajduje się wspomniany wcześniej pomnik Chrystusa.
Obchodząc górę dookoła promenadą Paseo Nuevo można natknąć się na ciekawą nowoczesną rzeźbę.
Po drugiej stronie plaży znajduje się góra Igueldo, z której rozpościera się fantastyczny widok na całą zatokę i wyspę Santa Clara.
Na górę możemy dostać się kolejką wąskotorową za około 2 euro.
W dniu, w których wybraliśmy się na górę niebo było niestety zachmurzone, przez co widoki nie były zapewne tak piękne jak przy słonecznym dniu, ale plaża z góry i tak wyglądała imponująco.
Patrząc z góry na drugą stronę widzimy otwarte morze i fale rozbijające się o skalisty brzeg.
Spacer po mieście
Spacer po San Sebastian jest atrakcją samą w sobie. Nasze zwiedzanie rozpoczynamy od ratusza (po hiszp. ayuntamiento), będącego wizytówką miasta.
Przy ratuszu znajduje się bardzo zadbany park.
Obchodzimy ratusz i kierujemy się w stronę labiryntu wąskich uliczek starego miasta.
Jest tu niezliczona ilość restauracji i barów, w których serwowane są wspomniane wcześniej pinxos. Na starówce znajduje się między innymi barokowy kościół Santa Maria.
Oraz Plaza de la Constitución, na którym w przeszłości odbywały się walki byków a obecnie jest to miejsce różnych fiest.
Spacerując po mieście warto również zobaczyć katedrę Buen Pastor.
Port i wyspa Santa Clara
Uroczym miejscem w San Sebastian jest niewielki port, w którym cumują łódki nie nieduże stateczki.
Można z niego wypłynąć na pobliską wyspę Santa Clara, z góry przypominającą swym kształtem żółwia.
Rejs statkiem kosztuje kilka euro i umożliwia oglądanie cudownej zatoki od strony morza.
W krótkim czasie dopływamy na wyspę.
W XVI wyspa ta stanowiła izolatkę dla chorych na dżumę. Gdy w San Sebastian wybuchła epidemia tej strasznej choroby, chorych transportowano na wyspę, by zapobiec zarażanie pozostałych mieszkańców miasta.
Obecnie na wyspie znajduje się niewielka plaża, z której uroków skorzystaliśmy od razu po dopłynięciu.
Nasz pobyt w San Sebastian niestety dość szybko się skończył i nie zdążyliśmy skorzystać ze wszystkich jego uroków. Wiemy jednak na pewno, że jest to miejsce godne polecenia nie tylko na krótki wypad, ale także na cały urlop.
]]>
Z Bergamo dotrzemy do Desenzano del Garda – miejscowości leżącej nad jeziorem, pociągiem za 7,9 euro. Gdzie nocować? Tu niestety już nie jest tak różowo. Włochy ogólnie są drogim krajem i noclegi, szczególnie w tak atrakcyjnym miejscu nie należą do najtańszych. Na stronie booking.com znajdziemy nocleg ze śniadaniem dla dwóch osób za 60 euro za noc w Sirmione np: Pensione Mercedes.
My odwiedziliśmy jezioro Garda zupełnie przy okazji, w 2011 roku. Lecąc z Ibizy musieliśmy dostać się do Wiednia, a że mieliśmy kilka dni wolnego wybór padł na północne Włochy, gdzie dotarliśmy liniami EasyJet na lotnisko Mediolan Malpensa. Po jednym dniu w Mediolanie dotarliśmy w końcu do Desenzano del Garda, gdzie mieliśmy spędzić dwa dni. Najpopularniejszym miejscem w tej miejscowości jest port, wokół którego znajdują się liczne bary i restauracje.
Przyjemnie czas można też spędzić spacerując po wybrzeżu,
albo przechadzając się bulwarem, na którego końcu znajduje się latarnia.
W Desenzano znajdują się trzy duże plaże. My rozłożyliśmy się na jakiejś małej kamienistej, skąd mogliśmy podziwiać unoszące się na horyzoncie Alpy.
Odwiedziliśmy miejscowości nad jeziorem Garda na początku października. Nie wiem czy zawsze tak jest, ale dla nas pogoda była idealna – słonecznie, bezchmurnie i bardzo ciepło, około 24 stopni. Nie zdecydowaliśmy się co prawda na kąpiel w jeziorze, ale z chęcią pomoczyliśmy nogi w ciepłej jeszcze wodzie.
Jednym z najciekawszych miasteczek leżących nad Gardą jest Sirmione. Już same jego położenie na mapie sprawia, że od razu chce się tam pojechać.
My kolejnego dnia naszego pobytu postanowiliśmy do Sirmione dojść pieszo z Desenzano. No może nie całkiem postanowiliśmy Na przystankach autobusowych nie było rozkładów jazdy, a my nie wiedząc ile trzeba czekać, szliśmy w kierunku Sirmione i po około godzinie doszliśmy do tego ciekawego miasteczka.
W Sirmione znajdują się pozostałości rzymskich i średniowiecznych budowli. Jedną z nich jest XIII – wieczny zamek Scaligiero, umiejscowiony w strategicznym punkcie.
Zamek otoczony jest fosą i dotrzeć można do niego jedynie dwoma mostami zwodzonymi. W Średniowieczu stanowił on idealne miejsce do obrony przed atakami.
Spacerując po mieście co chwilę możemy natknąć się na starożytne pozostałości rzymskie wkomponowane w piękne widoki na jezioro .
Możemy też spotkać wiszący nad naszymi głowami ogromny głaz.
Z każdego niemal punktu Sirmione możemy podziwiać alpejskie pejzaże,
ale jeśli chcielibyśmy zobaczyć jezioro Garda w górach musimy wybrać się do jednej z miejscowości leżących po północnej stronie jeziora np. Riva del Garda.
Opuszczając miejscowości nad jeziorem Garda wiemy z pewnością, że na Włochy można spojrzeć zupełnie z innej perspektywy i że nie tylko pobyt nad morzem może stanowić udany wypoczynek nad wodą. W północnych Włoszech są też min. jeziora Como i Maggiore, które również są warte zobaczenia i stanowią jeden z naszych punktów „to see”.
]]>
Dzień 1
My na Maltę przylatujemy po 3-dniowy tripie po północnych Włoszech o którym można przeczytać tutaj. Z Pizy za 25 euro lecimy Ryanair i po niespełna 2 godzinach lądujemy we wrześniowym słońcu na lotnisku Malta Luqa. Tu na naszą 6 osobową grupę czeka już kolejna – łącznie 16 osób. Obecnie na Maltę można dotrzeć z Polski bezpośrednio tanimi liniami z 3 lotnisk: Wrocław, Kraków i Gdańsk. Od wiosny Wizzair uruchamia jeszcze połączenie z Warszawy, więc jest w czym wybierać. Tutaj przykładowy lot z Wrocławia za 358 zł za osobę w obie strony znaleziony przez samolotemtaniej.pl:
Natomiast dla mieszkańców północnej Polski najwygodniejszy będzie lot Wizzair z Gdańska za 408 zł (lub 318 zł dla posiadaczy WIZZ Discount Club) np:
My swoje pierwsze kroki na tej niezwykłej wyspie kierujemy do busika, który zawozi nas do Mellieha, miejsca naszego wypoczynku. Jako, że grupa jest liczna, noclegi mamy podzielone: część z nas mieszka w domku, część w apartamencie. Z założenia miejsca te miały być od siebie bardzo niedaleko, ale na miejscu okazuje się, że biorąc pod uwagę strome ulice, odległość ta jest znaczna. My docieramy do apartamentu (ok. 130 eur/os/tydzień).
Nasze mieszkanie ma 3 sypialnie, 2 łazienki, spory salon z kuchnią i ładny widok na zatokę.
Dzień 2
Następny dzień zaczynamy…leniwie. Część grupy idzie do centrum w celu poszukiwania samochodów, my natomiast korzystając z wolnego poranka odwiedzamy plażę w Mellieha.
Pomimo bliskiej odległości musimy przejść przez opuszczone osiedla, kamieniste nabrzeże, by w końcu znaleźć się na piaszczystej plaży.
Jest to chyba najdłuższa plaża na Malcie, dość płytka, więc daleko trzeba iść wodą, żeby porządnie popływać. Woda oczywiście jak przystało na koniec września cieplutka.
W czasie opalania się i lenistwa podziwiamy górujący nad miasteczkiem kościół St. Marija, idealnie wkomponowany w zabudowę tego miejsca.
W między czasie dostajemy informację, że samochody już są i możemy ruszyć gdzieś dalej. Cena samochodu podzielona na 4 osoby nie jest wysoka, ale zupełnie nie pamiętam ile.
Ponieważ część z naszej ekipy była, a nawet mieszkała wcześniej na Malcie, proponują wypad w znane im miejsce do poskakania z klifu do wody. Wsiadamy więc w samochód i jedziemy na… drugi koniec wyspy. Miejsce nazywa się St. Peter Pool i znajduje się gdzieś za Marsaxlokk (tylko czemu nikt mi nie powiedział gdzie jesteśmy i czemu tam nie zajechaliśmy??). Wysiadając z samochodu mamy pewne wątpliwości czy to na pewno tu, zwłaszcza, że ekipa, która wie gdzie jechać zniknęła nam z oczu. W między czasie podziwiamy widoczki.
Samochód zostawiamy gdzieś na końcu drogi obok jakiegoś gospodarstwa i rozglądając się to na prawo, to na lewo szukamy naszego miejsca docelowego.
Nareszcie docieramy do miejsca:
Miejscówka bardzo fajna, można rozłożyć się na skałkach, co odważniejsi skaczą do wody (woda bardzo głęboka, skoki wyglądają bezpiecznie), inni kibicują skaczącym. Jest też oczywiście zwykłe wejście do wody z drabinkami, więc można zwyczajnie popływać. Tak mija nam całe popołudnie. Gdy słońce zaczyna zachodzić zbieramy się i lądujemy w miłej restauracji w Marsaskala na obiedzie.
Dzień 3
Tym razem czas na małą (dużą?) dawkę zwiedzania. Planujemy całodzienne zwiedzanie stolicy Malty, Valletty. Nie był to może najszczęśliwszy dzień na tego typu aktywność, bo z nieba lał się żar, ale postanowione, więc jedziemy. Po drodze mijamy fajne zatoczki z łódeczkami (Buggiba albo Qawra?).
W stolicy zostawiamy samochód gdzieś przed głównym wejściem do miasta i z pobliskiego punktu widokowego podziwiamy widoki na miasta (Vittoriosa, Birgu) po drugiej stronie portu. Przechodzimy koło zamku Auberge i już znajdujemy się w starej części miasta.
Sama Valletta ma jedynie powierzchnię 0,55km2 i zamieszkuje ją niecałe 6tyś osób. Jednak wraz z wszystkimi innymi miastami znajdującymi się nieopodal tworzy zwarte miasto, w którym ciężko odróżnić, gdzie kończy się jedno i zaczyna drugie. Historia Valletty jest nierozłączna z historią Zakonu Maltańskiego, który w XVI wieku stworzył tam świetnie zorganizowane miasto zakonne a na cześć wielkiego mistrza zakonu Jeana de la Valette została jej nadana nazwa.
My zwiedzamy dalej, przechadzając się po uliczkach, co krok natrafiając na kolejny kościół, by w końcu dotrzeć do najbardziej znanej w Vallecie konkatedry świętego Jana.
Spacerując dalej uliczkami docieramy do Lower Barracca Gardens, w których zabawiamy dłuższą chwilę.
Z punktu widokowego możemy oglądać wejście do portu.
Po drugiej stronie ulicy znajduje się także Siege Bell Memorial wzniesiony na pamiątkę 7000 poległych w Vallecie w czasie II wojny światowej.
Po odpoczynku ruszamy w kierunku Upper Barracca Gardens, które okazują się jeszcze lepszym miejscem na schronieniem przed upałem.
Stamtąd rozpościerają się też najlepsze widoki na fort Sant Anglu,
oraz na miasto.
Patrząc na mapę wydawać by się mogło, że trasa, którą przeszłyśmy jest bez sensu, ale trzeba pamiętać o ponad 30 stopniowym upale i dużej potrzebie schronienia się gdzieś pod drzewami Po południu, gdy upał był nieco mniejszy można było jeszcze raz przejść przez uliczki miasta np. główną ulicą miasta Repubblika
albo obejrzeć ciekawą zabudowę, na którą można natknąć się w wielu miejscach na Malcie.
Znanym miejscem stolicy jest również Palace Square.
A także widziana z wielu miejsc w mieście Bazylika Our Lady of Mont Carmel.
Nasze ostatnie kroki w Valletcie kierujemy do Hastings Gardens.
Znów mamy świetne widoki, tym razem z drugiej strony miasta, chyba na Gzirę.
Wracając mijamy Triton Fountain i docieramy z powrotem do naszego samochodu.
Z resztą ekipy umówieni jesteśmy w St. Jullians, więc jedziemy tam najpierw coś zjeść i przechadzamy się po mieście.
Mijając port jachtowy w St. Julians.
Aż w końcu docieramy do różnych lokali, gdzie zostajemy już do później nocy.
Dzień 4
Po długiej nocy wstajemy z samego rana o 12 zdążyć na prom na Gozo. Jedziemy do Cirkewwa i przeprawiamy się wraz z samochodami na sąsiednią wyspę. Prom kosztuje niecałe 5 euro za osobę w dwie strony, samochód wraz z kierowcą chyba około 15. Wychodzi więc nam średnio jakieś 7,5 euro za osobę. Za prom płaci się dopiero przy wypłynięciu z Gozo. Przeprawa trwa niewiele ponad 30 minut sporym promem. Przez ten czas mamy okazję podziwiać wybrzeże Malty, Comino i Gozo z morza.
Po krótkim rejsie docieramy do portu w Mgarr.
Wsiadamy do samochodów i rozpoczynamy przejazd przez Gozo, popijając piwkiem (oprócz kierowców oczywiście) mając po drodze kilka wspaniałych widoczków.
Ponieważ jest już po 15, a my tego dnia nie zaznaliśmy jeszcze plażowania, na początek jedziemy na plażę Ramla Bay, znanej ze swojego nietypowego czerwonego koloru (chociaż czy ja wiem, czy ona była czerwona?).
Plażowanie w dużym gronie jak to zwykle się dość przedłuża, ale mając zaplanowany zachód słońca przy Azure Window w końcu się zbieramy. Docieramy akurat jakiś czas przed zachodem. Już krajobraz wokół tego sławnego miejsca robi wrażenie.
W końcu naszym oczom ukazuje się znany na całym świecie widok.
Mając jeszcze trochę czasu aż słońce zajdzie za horyzont, robimy sobie najróżniejsze sesje fotograficzne, pochłaniając tajemniczość i niezwykłość tego miejsca. Nic dziwnego, że twórcy Gry o Tron postanowili tu nagrać część wydarzeń w serialu.
Fantastycznie jest podziwiać zachód słońca w takiej scenerii.
Jak tylko się ściemnia, jedziemy do stolicy Gozo – Victorii, leżącej w samym centrum wyspy. Mieliśmy pojechać tam wcześniej, ale woleliśmy ten czas poświęcić na plażowanie, więc największe miasto zwiedzamy już po zmroku.
Wchodzimy też na górującą nad miastem cytadelę, z której w ciągu dnia zapewne są widoki na całą wyspę.
My niestety za dużo nie widzimy.
Po pełnym dniu atrakcji idziemy do restauracji, gdzie oddajemy się wieczornej uczcie jedzenia. Sprawdzamy ostatni prom na Maltę, który jest jakoś przed północą, więc spokojnie biesiadujemy. W oczekiwaniu na prom, już w porcie uprzyjemniamy sobie czas miejscowym winem. Gozo opuszczamy niechętnie. Jest tu jeszcze wiele miejsc do odkrycia i najchętniej spędziłoby się tu kilka dni.
Dzień 5
Po aktywnym poprzednim dniu, przyszedł czas na lenistwo. W tym celu udajemy się we 4kę na pobliskie trzy piaszczyste maltańskie plaże: Golden Bay, Ghajn Tuffieha i Gnejna. Najpierw podziwiamy plaże z punktu widokowego: na prawo Golden Bay:
a na lewo Ghajn Tuffieha:
Ta druga zdecydowanie bardziej przypada nam do gustu, więc schodzimy schodkami na dół oddać się zasłużonemu lenistwu. Plaża jest fantastyczna, zdecydowanie nasz numer 1 na Malcie. Niewielka, nie aż tak bardzo zatłoczona (biorąc pod uwagę, że jest sobota), i oczywiście z cieplutką, krystalicznie czystą wodą. Raj na ziemi.
Na miejscu jest restauracja, oraz płatne prysznice, więc w razie czego można skorzystać.
Wybieramy się również na punkt widokowy po drugiej stronie plaży, skąd widzimy ciekawe formacje skalne a w dale kawałek ostatniej plaży Gneja, do której już nie docieramy.
Udany dzień na plaży kończymy wraz z zachodem słońca, jednak to nie koniec atrakcji. Późnym wieczorem postanawiamy udać się do Paceville, dzielnicy St.Julians na słynną ulicę klubów i niezliczonych imprez. Do St. Jullians dostajemy się zamówioną na kilkanaście osób taksówką (wychodzi nam jakieś 4 euro za osobę z Mellieha). Życie nocne jest tu bardzo bogate, mnóstwo lokali, dyskotek i shisha barów pełnych spragnionych zabawy ludzi. W klubie jest bardzo ciasno, jedno można się ruszyć, nie mówiąc już o tańcu. Ceny o dziwo są bardzo przystępne – za 10 euro można kupić 10 shotów różnego alkoholu (np. tequili), więc jest to idealne miejsce dla dobrej imprezy bez znacznego uszczuplenia portfela. Po imprezie do naszego apartamentu wracamy taksówką.
Dzień 6
Po nocnej imprezie znów wstajemy zdecydowanie za późno. Z opóźnieniem więc realizujemy nasz plan rejsu na Comino. Jest niedziela, każdy przestrzegał, żeby nie płynąć na Comino w weekend, ale jakoś wcześniej nie wyszło, a tu już był nasz przedostatni dzień na wyspie. Więc trudno, jedziemy. Tego dnia nie mamy do dyspozycji samochodu, bo nasz samochód wyjechał już z rana do Marsakloxx na niedzielny targ po świeże ryby na kolację, jedziemy więc znów do Cirkewwa, tym razem autobusem. Na szczęście to bardzo blisko z naszej miejscowości i około 14 stawiamy się w porcie. Po chwili negocjacji, za 9 euro w obie strony wsiadamy na niewielki stateczek, który w niecałe pół godziny zabiera nas na Comino. Płynąc mijamy wiele różnych statków.
I w końcu docieramy do niewielkiej wyspy leżącej pomiędzy Maltą i Gozo.
Zgodnie z przewidywaniami ludzi jest mnóstwo. Czego nie wiedzieliśmy przed przybyciem na wyspę jest to, że nie ma tu niemal żadnego miejsca do rozłożenia się, nie mówiąc już o cieniu. Rzeczy musimy więc zostawić gdzieś na skale i wchodzimy do orzeźwiającej wody, z której nie wychodzimy praktycznie ani na chwilę w trakcie naszego pobytu. Comino jest świetnym miejscem do nurkowania i obserwowania podwodnego świata, można też przepłynąć kilkadziesiąt metrów na pobliską małą wysepkę – Cominotto. Kolor wody jest zachwycający i można by tu spędzić cały dzień (gdyby tylko nie było ludzi).
Na wyspie oferowane są również różne atrakcje wodne. Znajomi decydują się na wodną sofę (crazy sofa), są bardzo zadowoleni, więc chyba warto (oczywiście dla odważnych ).
My zamiast tego udajemy się na krótki spacer po wyspie, szukając nieco spokojniejszego miejsca z dala od tłumu turystów.
Niestety nasz ostatni statek odpływa z Comino jakoś przed 18 już, więc udajemy się z powrotem do pomostu.
Droga powrotna trwa nieco dłużej, bo podpływamy jeszcze do skałek.
Wieczorem robimy grilla z kupionych na targu ryb. Bardzo fajna rzecz, przygotować sobie kolację z dopiero co złowionych ryb: w szczególności popularnej na Malcie lampuki.
Dzień 7
Ostatni dzień każdy planuje inaczej, na początek pogoda ma jednak inne plany. Po raz pierwszy w czasie naszego pobytu na Malcie niebo zasnute jest szarymi chmurami, momentami pada deszcz i temperatura nieco spada. Czekamy więc jakiś czas, aż pogoda się zdeklaruje i korzystając z nieco chłodniejszej aury jedziemy do Mdiny – cichego miasta Malty. Jest to dawna stolica wyspy z licznymi średniowiecznymi uliczkami, wyglądająca nieco na plan filmowy jakiegoś historycznego filmu (z czego korzystali z resztą twórcy np. Gry o Tron).
Przy średniowiecznym kościele, interesująco wygląda brytyjska budka telefoniczna, będąca pamiątką po brytyjskim zwierzchnictwie na Malcie.
Po raz kolejny na wyspie natykamy się na kolorowe okiennice fantastycznie wkomponowane w średniowieczne otoczenie.
Nawet zwykłe robienie zakupów w sklepie z pamiątkami w takim miejscu jest niezwykłe.
Z Mdiny możemy podziwiać też widoki na całą wyspę.
Z miasteczka wychodzimy przez bramę główną – tą samą, która w serialu Gra o Tron służyła jako wjazd do King’s Landing.
Przez chwilę obchodzimy jeszcze miasto wzdłuż murów obronnych i ruszamy w dalszą drogę do pobliskich klifów Dingli.
Wysokość klifów robi wrażenie, pod nami widać turkusową wodę obijającą się o ogromne skały.
To już nasz ostatni dzień na wyspie, więc po raz ostatni jedziemy na plażę w Mellieha, gdzie ostatni raz cieszymy się maltańskim słońcem, które wraz z upływem dnia coraz mocniej i chętniej świeciło, jakby zachęcając nas do pozostania…
Dzień 8… i kolejne
Dzień wylotu. Z naszej grupy każdy w jakiś inny sposób wraca do Polski, niektórzy do Wrocławia, inni dzień później do Krakowa, my z kolei porannym lotem mamy udać się do Bergamo a stamtąd do Poznania, w którym czekają już na nas znajomi, u których mamy przenocować. Tak przynajmniej wygląda plan… Jest 1 października, 7 rano, wsiadamy do samochodu w celu dotarcia na oddalone o 25 km lotnisko. Nie wspomniałam chyba jeszcze o jeździe samochodem po Malcie. Tak, jeździ się tam lewą stroną ulicy, ale nie to jest największą bolączką wyspy. Głównym problemem jest brak dwupasmowych ulic, co powoduje czasem powstawanie korków i dotarcie z jednego końca niewielkiej wyspy na drugi może pochłonąć nieco więcej czasu niż zakłada Google Maps.
Wszystko to już wiedzieliśmy po tygodniowym pobycie na wyspie. Dlatego wyjazd z zapasem czasu na lotnisko był oczywisty. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć, że przejazd takiego niewielkiego odcinka może zająć aż tyle czasu. Już w okolicy Mosty zaczęliśmy się lekko niepokoić, bo przestaliśmy się poruszać, a w okolicach Birkirkara nasz zapas czasu przestał zupełnie istnieć. Dojeżdżając do Qormi, po dwóch (!!!) godzinach spędzonych w samochodzie w korku, wiedzieliśmy, że bramki do samolotu są już zamknięte.
Po chwili szoku, niedowierzania i przeklinania na maltańskie korki, wracamy do Mellieha, do wynajętego domu, gdzie przebywa jeszcze część naszej grupy wracająca dzień później do Krakowa. Przy okazji okazuje się, że grupa jadąca na samolot do Wrocławia, również miała problem z dotarciem na lotnisko, ale udało im się wsiąść do samolotu. Zostawili jednak na lotnisku u obsługi walizki, gdyż punkt nadania walizek był już zamknięty.
Po krótkim wyszukania biletów w Internecie decydujemy się na pozostanie na Malcie jeszcze parę dni i kupujemy bilety do Wrocławia za kilka dni. Jak na bilet kupowany 4 dni przed lotem 68 euro za osobę nie wydaje się być dużo, więc w nieco lepszych nastrojach planujemy dalszą część dnia. Dom musi być opuszczony jeszcze tego dnia, znajomi pakują się i planują jechać do Sliemy, przenocować u ich znajomego tam mieszkającego. Korzystając więc z niezawodnego Booking.com, rezerwujemy hotelik w tym samym mieście.
Sliema okazuje się być świetnym miejscem. Jest tu mnóstwo restauracji, barów i ładnie położona zatoka.
Nasz hotel ma ładny widok z basenu na dachu:
Dalsza część dnia mija nam leniwie na zastanawianiu się co dalej. Z pomocą przychodzi znajomy znajomych, który oferuje nam pozostanie na kolejne 3 noce u siebie w mieszkaniu w Sliemie na co ochoczo przystajemy. Ponieważ nie mamy już samochodu, a niezbyt mamy ochotę na jazdę autobusami, kolejny dzień przedłużonego pobytu mija nam na kąpielach w Sliemie:
Nie ma tu typowych plaż, można za to rozłożyć się na kamieniach i zejść do wody po drabince. Odwiedzamy też świetne miejsce na samym koniuszku Sliemy, z którego rozciąga się widok na Vallettę.
Ostatnie dwa dni nie są już takie ładne jak wcześniej, da się odczuć, że nadszedł październik. Momentami robi się chłodniej i trzeba czasem coś założyć na długi rękaw, niebo bywa też już zasnute chmurami. Udajemy się na krótki spacer do St. Julians obejrzeć między innymi port widziany wcześniej nocą.
Nasz dni w Sliemie spędzamy trochę jak miejscowi. Mieszkamy w bloku, robimy zakupy w supermarkecie, wieczorami wychodzimy do lokali i musimy przyznać, że bardzo przyjemnie wiedzie się takie życie na wyspie
Powrót do Polski tym razem mija nam już bez niespodzianek. Na lotnisko wyjeżdżamy odpowiednio wcześnie (oczywiście tym razem nie ma korków i jesteśmy sporo przed czasem), lądujemy we Wrocławiu, zakładamy kurtki i co mamy najcieplejszego na siebie i wsiadamy w Polskiego Busa udając się do domu.
Takie małe podsumowanie Malty: jako, że teraz z każdego zakątka Polski można dostać się na tę wyspę, myślę, że Malta stanie się takim zdecydowanym must-see miejscem. Konieczne wydaje się tu wynajęcie samochodu, gdyż bez niego dość trudno jest się poruszać. Przede wszystkim dlatego, że autobusowi niewielkie odległości zajmują sporo czasu i można pół dnia spędzić w autobusie chcąc podróżować w najciekawsze zakątki. Nie udało nam się dotrzeć do Blue Grotto, które podobno warto zobaczyć, szczególnie w godzinach przedpołudniowych, ale przynajmniej mamy powód by tam wrócić.
]]>Nie mając za wiele czasu, można wybrać się na 3 dniową wycieczkę. Rozpoczynamy ją w Modlinie i lecimy do Bolonii. Korzystając z wyszukiwarki tanich lotów www.samolotemtaniej.pl bez problemu można złożyć tanią wycieczkę Modlin – Bolonia – Piza – Modlin lub Modlin – Piza – Bolonia – Modlin np. w październiku.
My przylatujemy do Bolonii jednego wrześniowego popołudnia silną 6-osobową grupą. Pogoda jest wyśmienita na spacer po mieście, więc śmiało można się tam wybrać w okresie jesiennym. Nie jest już gorąco, ale spokojnie ubrać letnie ubrania. Autobus lotniskowy do miasta kosztuje...6 euro pomimo zaledwie 6 km. Dlatego lepszym rozwiązaniem jest wzięcie taksówki. My za naszą zapłaciliśmy 12 euro, co w przeliczeniu na 3 osoby wyszło 4 euro. Jest też wersja dla oszczędnych: jakieś 15-20 minut od lotniska znajduje się miejski autobus, który dowiezie nas do centrum za standardową cenę 1,5 euro.
Jadąc do Włoch, trzeba mieć świadomość, iż hotele nie należą do najtańszych. W Bolonii z pomocą przyszedł nam z pomocą niezastąpiony booking.com, gdzie znaleźliśmy noclegi w pokoju 2-osobowym w 4* hotelu Suite Hotel Elite ze śniadaniem za 55euro/noc. Z balkonu hotelu rozpościerał się taki widok.
Po chwili odpoczynku ruszamy na spacer po mieście. Bolonia jest stolicą regionu Emilia Romana. Głównym punktem miasta jest plac Maggiore.
Można tu spotkać niezliczone tłumy ludzi, może dlatego, że jest akurat sobota i miasto zdecydowanie żyje. Jako, że jest jeszcze za wcześnie na kolację i większość restauracji jest zamkniętych, posilamy się kawałkiem pizzy (ceny nie pamiętam, ale dość przystępna). Przechadzając się licznymi renesansowymi uliczkami, co chwilę podziwiamy wystawy sklepów z miejscową żywnością.
Nie może oczywiście zabraknąć makaronów! To od nazwy tego miasta pochodzi najbardziej znane spaghetti bolognese.
Sporą atrakcją jest niewątpliwie Wieża Asinelli, z której można podziwiać panoramę całego miasta. My byliśmy niestety już za późno.
Przy placu głównym możemy zobaczyć pomnik Neptuna.
Po niedługim spacerze docieramy w końcu do restauracji, w której jemy kolację. Ceny zdecydowanie włoskie: pizza 8-10 euro, porcja makaronu ok.10 euro, piwo 4-5 euro, butelka wina od 10 euro.
Następny dzień rozpoczynamy od pysznego śniadania w hotelowej restauracji i około 11 stawiamy się na dworcu kolejowym. Niektórzy z nas mają znaczne problemy z tak wczesną porą, ze względu na całonocne imprezowanie (podobno imprezy warte zarwania nocy). Jako, że Florencja do której się wybieramy to już inny region (Toskania), bilety kupione na stacji mogą być drogie, dlatego dobrym rozwiązaniem jest zakup biletu z wyprzedzeniem przez Internet na stronie Trenitalia. Strona ma wersję angielską, więc kupno biletu nie powinno sprawić żadnego problemu. Cena najtańszych biletów to 9 euro (ale trzeba je kupić z odpowiednim wyprzedzeniem, gdyż najtańsze bilety są szybko wyprzedawane) a pociąg jedzie niecałe 40 minut. Wysiadamy z pociągu na stacji Firenze S.M.N. i pieszo już, przedzierając się pomiędzy tłumami ludzi, docieramy do miejsca noclegu.
Podczas planowania wycieczki, po obejrzeniu hoteli i ich cen na bookingu byłam nieco zszokowana ich wysokością. Tym razem z pomocą przyszła nam strona AIRBNB. To był mój pierwszy kontakt z tą stroną, stąd pewne obawy, ale wszystko okazało się w jak najlepszym porządku. Zarezerwowałam na jedną noc 3 pokojowe mieszkanie w niewielkim pensjonacie pod samą Katedrą za cenę 22 euro/os. Otrzymaliśmy 2 mniejsze apartamenty o nazwach renesansowych włoskich twórców z Florencji (jeden nazywał się Machiavelli, drugiego nie pamiętam). Na suficie w naszych pokojach mogliśmy obserwować ciekawe malowidła.
Po długim lunchu i odpoczynku w 4 osoby ruszyliśmy na miasto, zobaczyć co do zaoferowania ma Florencja (dwie pozostałe musiały odespać nocne imprezowanie w Bolonii). Stolica Toskanii jest jednym z najpopularniejszych włoskich miast. Jest niewątpliwie najbardziej rozpoznawalnym symbolem świetności renesansowych Włoch.
Akurat w dniu naszego pobytu we Florencji odbywa się etap kolarskiego wyścigu Giro d’Italia, stąd przejście przez miasto jest nieco utrudnione. My jednak zaczynamy od Katedry Santa Maria del Fiore znajdującej się kilka minut od naszego noclegu.
Jest ona imponująca z każdej strony. Jej wielkość, ozdoby i renesansowa kopuła nadają charakter całemu miastu.
Katedra pełna jest bogatych zdobień przedstawiających różne postacie biblijne.
Wstęp do Katedry jest bezpłatny, ale w godzinach porannych i południowych trzeba się liczyć z ogromnymi kolejkami turystów. My jesteśmy tam około godziny 16 i tłumów ludzi już nie ma. Po 5-10 minutach udaje nam się wejść do środka, gdzie podziwiamy między innymi sklepienie kopuły.
Obok Katedry znajduje się dzwonnica Giotta.
Na wieżę można wejść na kilka euro i ponoć podziwiać śliczną panoramę miasta, my jednak planujemy oglądać miasto z całkiem innego miejsca, więc nie wchodzimy.
Stamtąd ruszamy uliczkami miasta podziwiając jego niezwykłą architekturę. Przez plac della Republika docieramy do kolejnego interesującego miejsca jakim jest Plac Signoria, przy którym znajduje się Pałac Vecchio.
Na placu znajduje się między innymi fontanna Neptuna.
Mimo, że nikt z nas na sztuce renesansu się nie zna, to ilość i wielkość rzeźb robi ogromne wrażenie, więc spędzamy na tym placu jakiś czas, podziwiając posagi.
Nasza dalsza droga prowadzi nad rzekę Arno.
Przechodzimy przez najstarszy we Florencji Most Złotników.
W XIII wieku znajdowały się tu liczne sklepy rybne i mięsne. Od XVI wieku jest to miejsce warsztatów jubilerów i złotników.
Po przejściu na drugą stronę rzeki robimy jeszcze zdjęcia widziane wielokrotnie przy okazji zdjęć z Florencji
i udajemy się w kierunku San Miniato – wzgórza, z którego można podziwiać widok na całą Florencję. Po kilkunastu minutach marszu w górę znajdujemy się w końcu w miejscu, z którego nie ruszamy się już do końca dnia. Widok na miasto jest cudowny. Stąd najlepiej zobaczyć ogrom katedry i podziwiać jej renesansową architekturę.
W którą stronę nie spojrzymy widoki są cudowne. Niestety nie tylko my tak myślimy, dlatego wśród tłumu niełatwo zrobić zdjęcie bez ludzi na pierwszym planie.
Po całej serii zdjęć, w miejscowym kiosku kupujemy wino i piwo i siedząc na ławeczce obserwujemy grę świateł podczas zachodu słońca w tej pięknej scenerii.
W podróżowaniu na własną rękę, niewątpliwą zaletą jest to, że w każdym miejscu możemy zostać tyle czasu ile chcemy. Nie goni nas żaden przewodnik, który oprowadza po wszystkich muzeach. My odwiedzamy takie miejsce, które chcemy i zostajemy w nich tak długo jak chcemy. W tym akurat punkcie widokowym postanowiliśmy zostać do zachodu słońca.
Zobaczyliśmy też Florencję rozświetloną, w wydaniu nocnym.
Wracając do centrum mijamy jeszcze gdzieś po drodze kościół Świętego Krzyża.
Kolację jemy gdzieś w pobliżu ulicy Dante Aligheri Ceny podobne do tych bolońskich.
Następnego dnia ruszamy dalej. Znów wsiadamy w pociąg na głównej stacji Florencji, kupujemy na miejscu bilet za 7,9 EUR do Pizy i po niecałej godzinie powinniśmy znaleźć się w kolejny znanym włoskim mieście – Pizie. Niestety pociąg ma spore opóźnienie i staje na trasie na jakąś godzinę, więc podróż nieco nam się przedłuża. W końcu docieramy do stacji Pisa Rossore. Tym razem na nocleg wybieramy domek kempingowy w sporym ośrodku kempingowym – Torre Pendente. Mamy tu wynajęty nieduży domek, w cenie ok. 20 euro/os.
Po pełnym zwiedzania poprzednim dniu, tym razem dużą część dnia spędzamy relaksując się przy basenie.
Ale w końcu postanawiamy ruszyć do miasta zobaczyć najbardziej znaną budowlę jaką jest Krzywa Wieża oraz Katedrę i Baptysterium.
Obchodzimy dookoła znaną Torre di Pisa.
Nie mamy już ochoty na dalsze zwiedzania miasta, wracamy więc na kolację do naszego campingu.
Następnego dnia rano udajemy się na lotnisko. Jest ono położone właściwie przy samym mieście i z okolic dworca centralnego Pisa Centrale można do niego dojść pieszo. My jednak mieszkamy na drugim końcu miasta, dlatego zamawiamy taxi. Tu nasza wycieczka może się już kończyć, my jednak lecimy dopiero na tą właściwą – na Maltę.
]]>
Playa Blanco wita nas charakterystycznymi białymi domkami i lekkim deszczem, który na szczęście szybko mija.
Całe Lanzarote jest podobne – białe budynki idealnie kontrastują z czarną ziemią powulkanicznej wyspy. Obecny wygląd i zagospodarowanie, to miejsce zawdzięcza architektowi z Lanzarote Cesarowi Manrique, który swoją działalność od połowy XX wieku skupił na zagospodarowaniu przestrzennym Lanzarote, tak by współgrało ono z niezwykłym krajobrazem wyspy. Pierwsze kroki kierujemy z naszymi małymi walizkami na przystanek autobusowy, by dojechać na lotnisko, na którym odbieramy samochód. Dość długie czekanie na przystanku utwierdza nas w przekonaniu, że samochód na wyspie jest rzeczą niezbędną. W końcu docieramy na lotnisko – tam do biura Autoreisen, gdzie ponownie płacimy około 80 euro za 4 dni. Tym razem dostaliśmy nowiutkiego Citroen Elysee.
Ponieważ w naszym apartamencie umówieni jesteśmy na odbiór pokoju dopiero po 18, po krótkiej przerwie na obiad w Puerto del Carmen decydujemy się wyruszyć do ogrodu kaktusów. Jardin de Cactuses jest jednym z miejsc zaprojektowanych przez Manrique. Przed wejściem kupujemy karnet za 30 euro na 6 atrakcji na Lanzarote: park kaktusów, Jameos del Agua, Cueves Verde, Mirador del Rio, Park Timanfaya i zamek w Arrecife. Oczywiście jest możliwość kupowania biletów pojedynczych na poszczególne atrakcje, można też kupić pakiet na 3/4 z nich w odpowiedniej niższej cenie, my jednak decydujemy się na wszystko.
Park rzeczywiście robi wrażenie, kaktusy są świetne, z różnych regionów świata, cały ogród wygląda bajkowo. Do ładnych zdjęć przydałoby się jedynie błękitne niebo, którego tego dnia nie dane nam zobaczyć. Jest jednak ciepło, spacerujemy po parku, wchodzimy do wiatraka – pobyt tam zajmuje nam może jakieś 45 minut.
W końcu wsiadamy z powrotem do samochodu, jedziemy po drodze jeszcze do Teguise mijając po drodze różne dziwne formacje skalne czując się jak na innej planecie.
Teguise to niewielkie miasteczko (nie mylić z Costa Teguise, które jest jednym z największych kurortów turystycznych na wyspie), pozbawione praktycznie turystów. Kiedyś było stolicą wyspy, dziś nieco zapomniane. Nad miastem góruje Zamek Świętej Barbary. W centrum warto się chwilę przejść po uliczkach by poczuć atmosferę miejsca.
Stamtąd wracamy już do Puerto del Carmen – miejsca naszego pobytu na najbliższe 4 dni. Wybraliśmy apartament w Club Pocillos. Mogę śmiało założyć, że to jedno z najlepszych miejsc w jakich byliśmy, patrząc na stosunek ceny do jakości. Jedna noc kosztowała nas 28 euro za pokój (kupione przez przez Alpharooms).
Dostaliśmy 2-pokojowy duży apartament, ze świetnie wyposażoną kuchnią. Minusem tego miejsca było dość znaczne oddalenie od centrum Puerto del Carmen, plusem lokalizacja nad samym morzem w pobliżu promenady, która przechodzi przez całe miasto. Z okna naszego apartamentu można było oglądać takie wschody słońca:
Kolejny dzień postanowiliśmy zacząć od lenistwa. Pojechaliśmy na południe wyspy na słynną plażę Papagayo. Aby dojechać do plaży trzeba zapłacić 3 euro, które pobierane są po środku szutrowej drogi. Pogoda była bardzo ładna, typowo letnia, trochę wiało ale bardzo przyjemnie. Widoki świetne.
W pobliżu znajduje się jeszcze kilka innych plaż, przed każdym zjazdem jest tabliczka z nazwą, można sobie zwiedzić kilka.
Około 15 opuszczamy plażę. Nasz plan na popołudnie – park Timanfaya, leżący na terenach wulkanicznych. Ogromne pustkowie, pokazujące niszczycielską siłę lawy wulkanicznej. Najpierw wjeżdżamy do parku, gdzie pokazujemy nasz karnet. Już przy wjeździe widoki są … ciężko powiedzieć, że piękne. Pokazuję po prostu jak mało znaczący jest człowiek w obliczu siły natury.
Po podjechaniu do miejsca, z którego odbywają się wycieczki okazuje się, że autobus właśnie odjeżdża, więc szybko przesiadamy się z samochodu do autokaru. W trakcie przejazdu Ruta de Los Volcanes oglądamy (niestety tylko przez szybę autokaru) tereny po wybuchu wulkanów z XVIII i XIX wieku.
Po trwającej około 40 minut wycieczce mamy też możliwość obejrzenia jak wysoka temperatura jest w tym miejscu pod ziemią. Już dotykając ziemi czujemy niezwykłe ciepło a personel parku pokazuje jak szybko suche gałęzie zapalają się po wrzuceniu do dołu oraz jak szybko tam może zagotować się woda.
Ostatnie spojrzenie na bezkres lawy i opuszczamy Park Timanfaya. Jedziemy zobaczyć Salinas de Janubio – jedne z największych na świecie saliny.
Niedaleko znajduje się Los Hervideros – zachodnie wybrzeże Lanzarote, gdzie podziwiamy skaliste nabrzeże, oczywiście czarne. Do tego koloru trzeba się na Lanzarote zdecydowanie przyzwyczaić. Dla niektórych jest to widok przygnębiający, z drugiej jednak strony, widoki są tak zdecydowanie inne niż te, które się widziały do tej pory.
Po kolejnych minutach docieramy w końcu do ostatniego punktu naszej wycieczki tego dnia: El Golfo – sławne zielone jeziorko Lanzarote.
Trwa akurat zachód słońca, a my jesteśmy na zachodnim wybrzeżu, podziwiamy więc jak słońce nadaje skałom intensywne kolory czerwieni, zieleni i brązu.
Czekamy aż słońce całkowicie zajdzie za horyzont i wsiadamy w samochód kierując się do Puerto del Carmen.
Kolejny dzień zaczyna się bardzo aktywnie: mamy w planie 3 punkty z kupionego wcześniej karnetu. Zaczynamy od Jameos del Agua – wydrążona przez lawę wulkaniczną jama, zagospodarowana przez Manrique. W środku jaskini znajduje się naturalny słony zbiornik morski.
Całość kompleksu jest bardzo nastawiona na turystów, jest tu również kawiarnia, ławeczki na których można odpocząć oraz tak jak wszędzie na Lanzarote połączenie czerni wulkanicznej z bielą architektury. Zaledwie kilometr od Jameos del Agua znajduje się kolejna atrakcja Lanzarote – Cueva de los Verdes.
Są to jaskinie, po których można chodzić tylko z przewodnikiem. Całość trasy ma niewiele ponad kilometr a czas wycieczki to około 40 minut. My mieliśmy pecha, bo chwilę przed nami ruszyła do jaskini grupa turystów i musieliśmy czekać około pół godziny na zebranie się kolejnej. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Jameos del Agua, gdzie przyjeżdżają wszystkie autokary wycieczkowe, tutaj w większości spotkaliśmy turystów indywidualnych. Po wyjściu byliśmy tym faktem bardzo zdziwieni, bo jaskinie wydały nam się o wiele ciekawszą atrakcją niż jama. W jaskini możemy podziać niesamowite formacje skalne, różne minerały mieniące się w wielu kolorach oraz oglądać na ich podstawie jak zastygała lawa. W jaskini została też utworzona sala koncertowa, mająca bardzo dobrą akustykę ze względu na brak echa. Z jaskiń wyruszamy na północ wyspy. Po drodze mijamy nowe, nieznane jeszcze dla nas krajobrazy Lanzarote.
Na skałach pojawia się roślinność, co jest raczej niespotykane na południu wyspy. Ponieważ dochodzi 14 postanawiamy zatrzymać się na plaży. Na godzinną sjestę wybieramy plażę Caleton Blanco.
Dalej jedziemy już na samą północ wyspy, gdzie znajduje się najsłynniejszy punkt widokowy na Lanzarote – Mirador del Rio.
Tu również spotykamy tłumy ludzi i wiele autokarów. Z ładnie zaprojektowanego (przez Manrique oczywiście) punktu można podziwiać pobliską wyspę Graciosę.
Na pewno warto tam popłynąć z miejscowości Orzola. Następnie kierujemy się już z powrotem. Mijamy Dolinę 1000 palm.
Zachód Słońca spędzamy na plaży Famara znanej z filmu „Przerwane Objęcia”. Przed wyjazdem czytałam, że to jedna z najlepszych plaż na wyspie, okazało się jednak, że jedna z najlepszych ale dla windsurferów. Plaża nie jest jakaś szczególna, niczym nie zachwyca sama w sobie. Ładne są za to widoki wokół niej.
Następny dzień jest już naszym ostatnim dniem na wyspie, dlatego dużą jego część postanawiamy spędzić na plaży. Wybieramy miejską plażę w Puerto del Carmen.
Jest to chyba najcieplejszy dzień w ciągu naszego pobytu, woda zachęca do kąpieli, z czego ochoczo korzystamy.
Po południu jedziemy jeszcze do regionu La Geria zobaczyć słynne uprawy winiarskie.
A zmierzch spędzamy w stolicy wyspy – Arrecife, które tak zdecydowanie różni się od stolicy Fuerte. Tutaj jest sporo ludzi, są ładne promenady, wszystko zadbane.
Ostatni zachód słońca na cudownej wyspie ze świadomością konieczności powrotu do kraju, w którym jest -10 stopni . Zdecydowanie żałuję, że spędziliśmy na niej zaledwie 4 dni.
Z Lanzarote wracamy przez Londyn. Oczywiście można wrócić jednego dnia, przesiadając się tylko na lotnisku, my jednak postanowiliśmy zostać jeszcze dwa dni w Londynie, w którym nie byliśmy od ponad roku. W ramach podsumowania mogę powiedzieć, że pomimo wielu zachwytów nad Fuertaventurą, dla mnie zdecydowanym numerem jeden jest Lanzarote. Jest tu zdecydowanie więcej do zobaczenia, widoki są bardziej niezwykłe, a jak ktoś lubi plażować, to również bez problemu znajdzie szeroki wybór plaż. Planując wyjazd łączony na obie te wyspy warto więcej czasu zarezerwować na Lanzarote.
Podsumowanie naszych kosztów: 11 dni w podróży (nie licząc 2-dniowego pobytu w Londynie w drodze powrotnej)
Loty: Modlin – Barcelona, Barcelona – Fuerteventura, Lanzarote – Londyn, Londyn – Modlin 485 zł/os.
Hotele (cena za dwie osoby): 402 euro/10 nocy
Barcelona: 40 euro ze śniadaniem.
Fuerte, Costa Calma: 62 euro z HB (tu spędziliśmy dwie noce)
Fuerte, Corralejo: 42 euro (3 noce) Lanzrote: 28 euro (4 noce)
Prom: 12 euro/os Samochód: około 160 euro na dwóch wyspach – łącznie 8 dni. Na Kanarach cena paliwa nieznacznie przekracza 1 euro/litr. Na paliwo łącznie wydaliśmy 50 euro.
Zwiedzanie: voucher na 6 miejsc na Lanzarote: 30 euro/os. Jedzenie w restauracji kosztowało nas około 20 – 25 euro za kolację (z alkoholem), zakupy w sklepie – ceny podobne do polskich, nie licząc mięsa, które jest jakieś 50% droższe.
]]>
Jeszcze niedawno aby dotrzeć na własną rękę na Wyspy Kanaryjskie trzeba było się nieco nagimnastykować z przesiadkami, gdyż oprócz przelotów czarterowych rynek nic nie oferował. Od następnego sezonu zimowego Ryanair wychodzi na przeciw samodzielnym turystom i wprowadził do rozkładu połączenia z 3 wyspami: Teneryfą, Gran Canarią i właśnie Fuerteventurą.
Jak widzimy za 480 zł można obecnie kupić bilety na przełom listopada i grudnia bezpośrednio z podwarszawskiego lotniska Modlin. W cenie oczywiście bagaż podręczny 10 kg oraz niewielka torebka.
My niestety musieliśmy lecieć z przesiadką. Jak tylko rozpoczęły się ferie zimowe pod koniec stycznia, polecieliśmy do Barcelony z Modlina (Ryanair 120zł), tam spędziliśmy nockę (noclegi w Barcelonie zimą są bardzo przystępne – za 30-40 euro można spokojnie znaleźć pokój ze śniadaniem) a następnego dnia ruszyliśmy na Fuerte (19 euro).
Po przylocie udaliśmy się do biura wypożyczalni samochodów Autoreisen. Za 4 doby zapłaciliśmy niecałe 80 euro za Seata Ibizę. W cenie jest już pełne ubezpieczenie, bez proponowania żadnych dodatkowych. Firma nie czerpie też żadnych korzyści z polityki paliwowej. Nie płaci się z góry za pełen bak (tak jak w przypadku wielu firm, które pobierają z tego tytułu dodatkowe korzyści), natomiast oddaje się samochód z taką samą ilością paliwa, z jaką się otrzymuje.
Na nasze dwa pierwsze noclegi wybraliśmy miasteczko na południu wyspy Costa Calma i 4* hotel Best Age Fuerteventura.
Za dwie noce za dwie osoby ze śniadaniami i obiadokolacjami zapłaciliśmy 120 euro. Zazwyczaj nie patrzę nawet na opcje HB, ale tym razem postanowiliśmy dwa pierwsze dni nie martwić się o zakupy i jedzenie.
Przed zachodem udaje nam się jeszcze pojechać na chwilkę na plażę – temperatura około 20 stopni, bardzo przyjemnie i dość pusto – uczucie, które będzie towarzyszyć nam przez cały pobyt na wietrznej wyspie.
Następny dzień mieliśmy przeznaczony na zwiedzenie półwyspu Jandia. Po wyjechaniu z Costa Calma ruszyliśmy na południe w poszukiwaniu ładnego dojazdu na plażę Sotavento. Te rozległe piaszczyste plaże znane są głównie dla miłośników windsurfingu, gdyż jest tam idealny wiatr do tego typu sportów.
Pogoda niestety nie była dla nas łaskawa, co chwilę chmurzyło się i lekko padało, co zdecydowanie nie sprzyjało plażowaniu. Z bólem serca wsiedliśmy z powrotem do samochodu i pojechaliśmy do największego kurortu na półwyspie Jandia – Morro Jable. Po drodze cały czas towarzyszyły nam surowe, pustynne krajobrazy.
Pogoda w Morro Jable niestety w dalszym ciągu nie była taka jaką sobie wymarzyliśmy. Co chwilę padał deszcz, więc postanowiliśmy pochodzić po niezliczonych stoiskach z pamiątkami i kosmetykami Aloe Vera. Zawsze brakuje nam na to czasu i ostatecznie na ostatni moment coś kupujemy, tym razem natomiast już drugiego dnia mieliśmy porobione prezenty dla najbliższych.
Po południu pogoda w końcu nieco się stabilizuje, co pozwala nam na spacer po mieście. Ciekawą atrakcją jest prawdziwy szkieletor.
Spotykamy tu również niezliczone ilości papug, które karmione przez turystów z chęcią pozują do zdjęć.
W drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze na plażę Sotavento. W dalszym ciągu wiatr wieje niemiłosiernie, zapewne ku radości miłośników sportów wodnych. My jednak żałujemy, że nici ze spokojnego odpoczynku na plaży. Widoki są za to niesamowite.
Trzeciego dnia opuszczamy nasz wygodny hotel z opcją HB w Costa Calma i ruszamy na północ, by docelowo dotrzeć do Corralejo. Najpierw jedziemy górską drogą na północ w kierunku Pajary. Ponoć Fuerte nie jest górzystą wyspą, jedna my znajdujemy się w samym środku gór, jadąc to w górę, to w dół podziwiamy surowe zbocza.
Po drodze można zatrzymać się w kilku punktach widokowych, w jednym miejscu można wejść nawet na samą górę. Dochodzimy jednak tylko do połowy, bo… tak, znów wiatr jest niesamowicie nieznośny i uniemożliwia prawie chodzenie. Na szczęście niebo jest błękitne i nie widać żadnego zagrożenia deszczu.
Nasz pierwszy dłuższy przystanek tego dnia zaplanowaliśmy w miejscowości Ajuy. To skaliste wybrzeże, którym można dojść do jaskiń. Samochód parkujemy na bardzo zatłoczonym parkingu przy plaży z czarnym wulkanicznym piaskiem, przebieramy się i jesteśmy gotowi do drogi.
Ocean jest bardzo wzburzony, groźny i piękny jednocześnie. Wytyczonym szlakiem idziemy do jaskini.
Trasa zajmuje łącznie może z 40 minut, w trakcie której możemy podziwiać niezwykłe formacje skalne zachodniego wybrzeża wyspy. Chociaż droga nie jest wymagająca, lepiej założyć lepsze obuwie, bo idzie się po kamieniach, na których nietrudno się pośliznąć.
Jaskinie robią wrażenie, na chwilkę wchodzimy do jednej i zastanawiamy się czy czasem przy bardzo wzburzonym morzu, nie docierają tam fale…
Po wyjechaniu z Ajuy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy już głodni. Postanawiamy zatrzymać się na kolejną przerwę w miasteczku Pajara i przekąsić lekki tapas.
Miejsce to okazuje się być bardzo spokojnym miasteczkiem, w którym nie ma żadnych turystów. Bardzo nam to odpowiada i zasiadamy w przydrożnym lokalu, w którym po hiszpańsku zamawiamy ‚dos bocadillas y dos cervezas pequenas’ (dwie kanapki i dwa małe piwa), za które łącznie płacimy poniżej 5 euro.
W dalszą drogę wybieramy się drogą górską do Betancurii – pierwszej stolicy wyspy, nazwanej od francuskiego żeglarza, który jako pierwszy dotarł na wyspę w XV wieku. Po raz kolejny trasa wiedzie przez górskie serpentyny, co umożliwia jednocześnie podziwianie pięknych widoków.
W niewielkim, ale bardzo przyjemnym miasteczku spędzamy niecałą godzinę krążąc między barwnymi uliczkami i zakładami lokalnych rzemieślników.
W miasteczku znajduje się też najstarszy na wyspie kościół.
Po paru zdjęciach i krótkim odpoczynku ruszamy znów, typ razem już do naszego punktu docelowego tego dnia – Corralejo. Przy wyjeździe z miasteczka znajdują się posągi dwóch władców Guanczów – rdzennym mieszkańców Wysp Kanaryjskich.
Stamtąd możemy też podziwiać widoki na Batancurię widzianą z góry.
Przed końcem dnia docieramy w końcu do największego kurortu na północy wyspy czyli Corralejo, gdzie zatrzymujemy się na 3 noce. Wybraliśmy hotel Hesperia Bristol Playa, w którym płacimy ok. 40 euro/doba. Nie jest nasz najlepszy wybór, gdyż w podobnej cenie można było zamieszkać zapewne w lepszym, bardziej zadbanym miejscu. Hotel na zdjęciach wygląda bardzo zachęcająco, ale w rzeczywistości jest dość zaniedbany.
My na szczęście nie zamierzamy spędzić w nim za wiele czasu i po check-in od razu oczywiście jedziemy zobaczyć sławne plaże z wydmami.
Zostajemy tam już do zachodu słońca, ciesząc się ciepłem i ładną pogodą.
Dzień czwarty wita nas… znów deszczem. Tym razem psuje nam to znacznie plany, bo zamierzaliśmy ten dzień spędzić na plaży. W oczekiwaniu na lepszą aurę wsiadamy do samochodu i jedziemy na zachodnie wybrzeże zobaczyć El Cotillo, kolejne miejsce uwielbiane przez windsurferów.
Oglądamy te niezliczone osoby w wodzie podziwiając ich umiejętności i odwagę do surfowania w tak ogromnych falach. Nie wiem jak oni to robią, że za każdym razem jakoś się wynurzają. Wracając zajeżdżamy jeszcze do La Oliwy, miasteczko nie jest niestety zbyt interesujące, więc chcąc nie chcąc dojeżdżamy do Dunas de Corralejo.
Pogoda na szczęście nieco się poprawia, co umożliwia nam trochę wędrówek po bezkresnej pustyni.
Dzień piąty to ostatni dzień naszego pobytu na Fuerteventurze. Na szczęście od rana jest ładna pogoda, więc czym prędzej lądujemy na plaży by nadrobić zaległości słońca z poprzedniego dnia. Docieramy do krystalicznie czystego oceanu i podziwiamy widoki na wyspę Lobos oraz Lanzarote.
Woda niestety dla nas zbyt zimna na kąpiel, ale z powodzeniem można pomoczyć nogi. Dunas de Corralejo ciągną się przez wiele kilometrów wschodniego wybrzeża Fuerte, co sprawia, że gdzie się nie zatrzymamy możemy liczyć na całkowitą pustkę i właściwie całą plażę dla siebie. Gdzieniegdzie, w oddali czasem widać ludzkie sylwetki, ale ten brak ścisku, miliony ludzi wypoczywających podobnie, co można spotkać w tak wielu miejscach, tutaj nie ma. Wszędzie tylko bezkres jasnego piasku.
Jako, że następnego dnia płyniemy na Lanzarote, już teraz musimy oddać samochód do wypożyczalni na lotnisku. Dlatego po południu zabieramy z samochodu wszystkie nasze rzeczy i jedziemy na lotnisko. Stamtąd autobusem jedziemy do ostatniego naszego punktu na wyspie – stolicy Fuerte: Puerto del Rosario. Słysząc stolica, zawsze mamy na myśli zatłoczone, ruchliwe ulice, wciąż spieszących się gdzieś ludzi i wszechogarniający zgiełk. Tutaj jednak wszystko jest inne: pomimo faktu, że ponoć mieszka tam 30 tyś ludzi, miasto okazuje się być całkowicie puste – w czasie pobytu spotykamy zaledwie kilka osób.
W mieście jest wiele rzeźb, niektóre tak jak cztery rzeźby muszli znajdujące się przy porcie symbolizują więź miasta z oceanem.
Ostatni jeszcze widok na port przy zachodzącym słońcu i udajemy się już na dworzec autobusowy skąd jedziemy do naszego hotelu w Corralejo.
Tak kończy się nasz pobyt na wyspie wiatru, kolejnego dnia idziemy z bagażami do portu, gdzie płyniemy statkiem na księżycową wyspę Lanzarote.
Podsumowując nasz pobyt na Fuerte: wiele osób swój pobyt na wyspie ogranicza tylko do Corralejo – myślę, że to ogromny błąd. Dużo bardziej zróżnicowane jest południe i środek wyspy. Warto na pewno wybrać się do miejscowości położonych w górach i podziwiać wioski i miasteczka z wysokości. Na pewno potrzebujemy do tego samochód, ale na wyspie wydatek ten nie jest dość duży, ruch jest mały, więc nie ma z tym żadnego problemu.
Jeśli chodzi i ceny to nie odbiegają one zbytnio od tych hiszpańskich, do których się przyzwyczailiśmy. Tanie jest paliwo (ok. 1 euro/litr). Zakupy w sklepie (Mercadona) nie obciążają portfela dużo bardziej niż zakupy w sklepie w Polsce (droższe standardowo jest mięso). Obiadów nie jedliśmy żadnych na mieście, gdyż pierwsze dwa dni mieliśmy HB, a potem w czasie pobytu w Corralejo, robiłam coś w apartamencie, niemniej jednak za obiad na pewno trzeba wydać około 15-20 euro za dwie osoby.
Dla kogo to nie jest miejsce? Na pewno dla tych, którzy lubią, żeby coś się działo. Jest to spokojna wyspa, nie ma tu głośnych kurortów z klubami. W największych skupiskach turystów w Morro Jable i Corralejo jest ich sporo, ale nie czuje się tego natłoku (w sezonie pewnie jest inaczej, ale my nie przyjeżdżamy w takie miejsca w sezonie).
Na pewno trzeba mieć na uwadze spory wiatr, który utrudnia plażowanie. Z tego też powodu jest to idealne miejsce dla windsurferów, ale już niekoniecznie dla rodzin z małymi dziećmi.
I ostatnia rzecz: na pobyt na Fuerte wystarczą 3-4 dni. W tym czasie zdąży zobaczyć się i wydmy na północy i piękne krajobrazy na południu. Jeśli mogłabym jeszcze raz zagospodarować 9-ma dniami, jakie postanowiliśmy spędzić na Wyspach Kanaryjskich, to skróciłabym pobyt na Fuerte do 4 dni a wydłużyła na Lanzarote, które moim zdaniem ma dużo więcej do zaoferowania i zdecydowanie można się w niej zakochać.
]]>
Tarragona była naszym ostatnim przystankiem w czasie francusko – hiszpańskiego tripa w czerwcu 2013 roku. Po zwiedzeniu pięknego miasta jakim jest Marsylia, podziwianiu widoków w Cassis, lenistwie na Costa del Sol, Alhambrze w Granadzie i odpoczynku w Alicante, dotarliśmy pociągiem do Tarragony – katalońskiego miasta położonego około 100 km na południe od Barcelony.
Do Tarragony można się dostać z lotniska Reus Barcelona, które leży 11 km od Tarragony. Niestety obecnie na to lotnisko nie lata z Polski żadna linia (jakiś czas temu latał RyanAir z Krakowa). Najbardziej optymalny sposób to przylot z Polski na lotnisko El Prat. El Prat. Latają tam obie tanie linie RyanAir i WizzAir a także LOT (czasem można załapać jakąś fajną promocję) z wielu miast, więc nie ma problemu ze złożeniem czegoś w rozsądnej cenie. Z lotniska podróżujemy kolejką podmiejską do stacji Barcelona Sants a stamtąd mamy już pociąg bezpośredni do Taragony (regionalny kosztuje ok. 8 euro). Można wybrać również autobus, który odjeżdża ze stacji Barcelona Nord (koszt w promocji od 7 euro).
Jako, że było to już ostatnie miejsce, które zwiedzamy, postanowiliśmy zaszaleć i zdecydowaliśmy się na 4* hotel Husa Imperia Tarraco leżący na wzniesieniu, z którego można podziwiać przepiękny widok na całe miasto. Korzystając z oferty pośrednika Alpharooms, zakupiliśmy 3 noce w cenie 60 euro za dobę za pokój ze śniadaniem. Na miejscu czekały nas takie oto widoki:
Na pierwszym planie widać amfiteatr rzymski – to jedna z wizytówek miasta, obok całego kompleksu rzymskich ruin.
Z hotelowego balkonu widać też było średniowieczną część miasta wraz z Katedrą.
Po „zwiedzeniu” miasta z naszego pokoju postanowiliśmy wybrać się na obiad. Tym sposobem dotarliśmy na główny plac w Tarragonie, na końcu którego znajduje się ratusz, czyli Ayuntamiento.
W pobliskich restauracjach możemy zjeść Menu del Dia za 10 euro. Warto zwrócić uwagę, iż takie menu obowiązuje zazwyczaj jedynie w określonych godzinach, np. to 15 bądź 16. W skład menu wchodzi najczęściej chleb, przystawka, danie główne, kawa i deser oraz coś do picia (my jak zwykle wybraliśmy sangrię).
W pobliżu placu znajduje się widoczna wcześniej średniowieczna Katedra romańska.
Następnego ranka postanowiliśmy pojechać za Tarragonę zobaczyć słynny akwedukt rzymski Ponte el Diable. Dostaliśmy się tam autobusem numer 5 w kierunku San Salvador z głównego placu, z którego odjeżdżają autobusy. Przystanek, na którym trzeba wysiąść nazywa się Pont Del Diable i jest dość niepozorny – wydaje się, że wysiadasz w środku niczego. Poza tym wracając należy wsiąść do autobusy jadącego w kierunku San Salvador, gdyż nie ma przystanku w drugą stronę. Trzeba po prostu dojechać do końca trasy autobusu i wrócić.
Most ma około 2000 lat, kiedyś mierzył ok. 25 km i transportował wodę do Tarraco (starożytna nazwa Tarragony) z pobliskiej wioski. Według legendy, która nosiła codziennie wodę zawarła pakt z diabłem – ofiarowała swoją duszę, jeśli diabeł dostarczy wodę pod próg jej domu. W ciągu jednej nocy diabeł zbudował potężny akwedukt, pomagając kobiecie w noszeniu wody, pozbawiając jej jednocześnie duszy.
Sądząc po wielkości akweduktu nie można oprzeć się wrażeniu, że musi to być prawda.
Dalszą część dnia spędziliśmy snując się po uliczkach Tarragony podziwiając rzymskie ruiny.
Oprócz widocznego powyżej Forum, w Tarragonie można zwiedzić Cyrk i Teatr Rzymski. Wszystkie te zabytki sprawiają, że miasto to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W latach świetności Imperium Rzymskiego Tarragona należała do jednym z najistotniejszych portów Morza Śródziemnego.
W mieście nie może zabraknąć również charakterystycznych budynków i wszechobecnych fontann.
Ostatni dzień spędziliśmy na plaży rozkoszując się pełnią katalońskiego lata.
Przy niewielkiej promenadzie znajduje się równie niewielka piaszczysta plaża. Pomimo pięknej pogody i bezchmurnego niemal nieba, nie było na niej zbyt dużo turystów. Wysoki sezon zaczyna się tu prawdopodobnie w dniu Świętego Jana 24 czerwca, więc dwa dni wcześniej miasto nie tętniło jeszcze pełnią życia.
To już było nasze pożegnanie z Hiszpanią. Następnego dnia rano wsiedliśmy w pociąg, skąd udaliśmy się do Barcelony Sants a stamtąd już na lotnisko. Hiszpania w czerwcu? Zdecydowanie warto! Nie ma jeszcze wakacyjnych tłumów w temperatura i pogoda odważnie mówią, że to już lato.
]]>