Tarragona była naszym ostatnim przystankiem w czasie francusko – hiszpańskiego tripa w czerwcu 2013 roku. Po zwiedzeniu pięknego miasta jakim jest Marsylia, podziwianiu widoków w Cassis, lenistwie na Costa del Sol, Alhambrze w Granadzie i odpoczynku w Alicante, dotarliśmy pociągiem do Tarragony – katalońskiego miasta położonego około 100 km na południe od Barcelony.
Do Tarragony można się dostać z lotniska Reus Barcelona, które leży 11 km od Tarragony. Niestety obecnie na to lotnisko nie lata z Polski żadna linia (jakiś czas temu latał RyanAir z Krakowa). Najbardziej optymalny sposób to przylot z Polski na lotnisko El Prat. El Prat. Latają tam obie tanie linie RyanAir i WizzAir a także LOT (czasem można załapać jakąś fajną promocję) z wielu miast, więc nie ma problemu ze złożeniem czegoś w rozsądnej cenie. Z lotniska podróżujemy kolejką podmiejską do stacji Barcelona Sants a stamtąd mamy już pociąg bezpośredni do Taragony (regionalny kosztuje ok. 8 euro). Można wybrać również autobus, który odjeżdża ze stacji Barcelona Nord (koszt w promocji od 7 euro).
Jako, że było to już ostatnie miejsce, które zwiedzamy, postanowiliśmy zaszaleć i zdecydowaliśmy się na 4* hotel Husa Imperia Tarraco leżący na wzniesieniu, z którego można podziwiać przepiękny widok na całe miasto. Korzystając z oferty pośrednika Alpharooms, zakupiliśmy 3 noce w cenie 60 euro za dobę za pokój ze śniadaniem. Na miejscu czekały nas takie oto widoki:
Na pierwszym planie widać amfiteatr rzymski – to jedna z wizytówek miasta, obok całego kompleksu rzymskich ruin.
Z hotelowego balkonu widać też było średniowieczną część miasta wraz z Katedrą.
Po „zwiedzeniu” miasta z naszego pokoju postanowiliśmy wybrać się na obiad. Tym sposobem dotarliśmy na główny plac w Tarragonie, na końcu którego znajduje się ratusz, czyli Ayuntamiento.
W pobliskich restauracjach możemy zjeść Menu del Dia za 10 euro. Warto zwrócić uwagę, iż takie menu obowiązuje zazwyczaj jedynie w określonych godzinach, np. to 15 bądź 16. W skład menu wchodzi najczęściej chleb, przystawka, danie główne, kawa i deser oraz coś do picia (my jak zwykle wybraliśmy sangrię).
W pobliżu placu znajduje się widoczna wcześniej średniowieczna Katedra romańska.
Następnego ranka postanowiliśmy pojechać za Tarragonę zobaczyć słynny akwedukt rzymski Ponte el Diable. Dostaliśmy się tam autobusem numer 5 w kierunku San Salvador z głównego placu, z którego odjeżdżają autobusy. Przystanek, na którym trzeba wysiąść nazywa się Pont Del Diable i jest dość niepozorny – wydaje się, że wysiadasz w środku niczego. Poza tym wracając należy wsiąść do autobusy jadącego w kierunku San Salvador, gdyż nie ma przystanku w drugą stronę. Trzeba po prostu dojechać do końca trasy autobusu i wrócić.
Most ma około 2000 lat, kiedyś mierzył ok. 25 km i transportował wodę do Tarraco (starożytna nazwa Tarragony) z pobliskiej wioski. Według legendy, która nosiła codziennie wodę zawarła pakt z diabłem – ofiarowała swoją duszę, jeśli diabeł dostarczy wodę pod próg jej domu. W ciągu jednej nocy diabeł zbudował potężny akwedukt, pomagając kobiecie w noszeniu wody, pozbawiając jej jednocześnie duszy.
Sądząc po wielkości akweduktu nie można oprzeć się wrażeniu, że musi to być prawda.
Dalszą część dnia spędziliśmy snując się po uliczkach Tarragony podziwiając rzymskie ruiny.
Oprócz widocznego powyżej Forum, w Tarragonie można zwiedzić Cyrk i Teatr Rzymski. Wszystkie te zabytki sprawiają, że miasto to zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W latach świetności Imperium Rzymskiego Tarragona należała do jednym z najistotniejszych portów Morza Śródziemnego.
W mieście nie może zabraknąć również charakterystycznych budynków i wszechobecnych fontann.
Ostatni dzień spędziliśmy na plaży rozkoszując się pełnią katalońskiego lata.
Przy niewielkiej promenadzie znajduje się równie niewielka piaszczysta plaża. Pomimo pięknej pogody i bezchmurnego niemal nieba, nie było na niej zbyt dużo turystów. Wysoki sezon zaczyna się tu prawdopodobnie w dniu Świętego Jana 24 czerwca, więc dwa dni wcześniej miasto nie tętniło jeszcze pełnią życia.
To już było nasze pożegnanie z Hiszpanią. Następnego dnia rano wsiedliśmy w pociąg, skąd udaliśmy się do Barcelony Sants a stamtąd już na lotnisko. Hiszpania w czerwcu? Zdecydowanie warto! Nie ma jeszcze wakacyjnych tłumów w temperatura i pogoda odważnie mówią, że to już lato.
]]>
Do Alicante pojechaliśmy trzeci raz. No może nie do końca. Za pierwszym razem nasza podróż zakończyła się na lotnisku w Gdańsku, kiedy z powodu mgły samolot nie poleciał. Potem byliśmy na Costa Blanca cały tydzień, ale dzień, który przeznaczyliśmy sobie na zobaczenia Alicante był deszczowy i burzowy i nie udało nam się za wiele zobaczyć. Tym razem, podczas hiszpańskiego tripa w czerwcu 2013 roku, wszystko udało się bez zarzutu. No może poza jednym ale… Nocleg tradycyjnie już zarezerwowałam na booking.com. Wybrałam pokój z łazienką za 36 euro za noc, co wydawało się ceną dość niską jak na takie miejsce w sezonie. Niestety, obawy były zdecydowanie uzasadnione. Pokój wyglądał zdecydowanie nieciekawie, okna wychodziły na inne pokoje (zero widoku na cokolwiek), a łóżka były bardziej pryczami niż łóżkami. Taki nocleg zdecydowanie nie zachęcał, żeby spędzić w pokoju jakikolwiek czas, więc wracaliśmy tam tylko po to, żeby się wyspać.
Do Alicante możemy polecieć np z Modlina. Obecnie ceny nie zachwycają, najtańsza wersja z Modlina to 340 złotych w maju, ale ceny powoli spadają na ten okres, więc warto śledzić ten kierunek. Dodatkowo do Alicante możemy też dostać się z Wrocławia i Katowic.
My do Alicante dostaliśmy się autobusem ALSA z Grenady, w której zwiedzaliśmy Alhambrę, więc tym razem nie korzystaliśmy się z lotniska. Podróż zajmuje ponad 5 godzin i kosztuje około 30 EUR. My wybraliśmy autobus z przesiadką w Murcji, dzięki czemu zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy (warto sprawdzić cenę takiego biletu, bo czasem okazuje się, że jest taniej).
W drugiej połowie czerwca w całej Hiszpanii zaczyna się fiesta, która ma swój finał w najkrótszą noc w roku 23 czerwca. Choć do Alicante przybyliśmy 18 czerwca, fiesta trwała już w najlepsze. Ratusz, ulice, rynek były udekorowane, co dodawało miastu niesamowitego uroku.
Niektóre ulice wyglądały jak gdybyśmy mieli karnawał, i gdyby nie wysoka temperatura pozwalająca spędzać wieczór bez żadnego okrycia z pewnością można by było tak pomyśleć.
Oczywiście w takim mieście nie może zabraknąć uroczych placów z fontannami.
W Alicante mieliśmy jeden pełny dzień, który postanowiliśmy w dużej mierzy spędzić nad morzem. Jest tu ładna promenada nadmorska, piaszczysta długa plaża i ciepła już w czerwcu woda, która bez problemu pozwalała na kąpiele.
Przy plaży znajduje się wejście na górujący nad miastem, położony na wysokiej skale zamek Świętej Barbary. Na zamek można dostać się pieszą drogą, bądź też windą wydrążoną w skale. My oczywiście wybraliśmy windę. Według informacji, które czytałam, koszt wjazdu to kilka euro w dwie strony, natomiast nikt od nas nie chciał żadnych pieniędzy (może była sjesta:) ?) i wjechaliśmy za darmo.
Widoki z góry na całe miasto robią wrażenie. Widać i cała plażę i pełen niewielkich statków port.
Widać też były nadchodzące chmury zwiastujące deszcz albo nawet i burzę.
Po zejściu (a właściwie zjechaniu) na dół okazało się jednak, że chmury ustąpiły, a my mogliśmy z powrotem udać się plażę i podziwiać zamek tym razem z dołu.
Po południu wybraliśmy się na spacer po mieście. Gdzie się nie spojrzało, wszędzie był jakiś festyn, na ulicach mnóstwo jedzenia, a zapach hiszpańskich potraw unosił się w powietrzu.
W Alicante pochodziliśmy również po pubach. Zawsze warto rozróżnić miejsce, gdzie podawane jest jedzenie, a gdzie tylko picie (czasem ciężko o tym zdecydować stojąc przed lokalem). Tam gdzie podawane jest jakiekolwiek jedzenie, cena napoi jest zdecydowanie wyższa. Jeśli natomiast pójdziemy do typowego baru (na świeżym powietrzu oczywiście) za piwo powinniśmy zapłacić około 1,5 EUR.
Charakterystyczna promenada wzdłuż portu ma ciekawie ułożony chodnik. Niemniej jednak to nie jedyne miejsce na Półwyspie Iberyjskim, gdzie możemy spotkać się z taką promenadą. Podobną widzieliśmy również w Lizbonie.
W porcie jak zwykle można podziwiać różnego rodzaju statki: od niewielkich łódek po ekskluzywne jachty.
Podsumowując naszą krótką wizytę w Alicante możemy zdecydowanie polecić to miasto, nie tylko na krótki wypad, ale również na cały tygodniowy urlop. Nie można przy tym zapomnieć, że Alicante to tylko jedno interesujące miejsce,a na całej Costa Blanca jest ich mnóstwo.
My z Alicante powędrowaliśmy na dworzec Renfe, gdzie wsiedliśmy do pociągu, który zawiózł nas do Tarragony, kolejnego miejsca naszego tripa.
]]>