Luty na plaży: księżycowa Lanzarote
Dziś druga część kanaryjskiej zimowej wyprawy: tym razem to księżycowa Lanzarote, która oczarowuje i przygnębia jednocześnie swoją surowością i czarną od lawy wulkanicznej ziemią. Choć od ostatnich wybuchów minęło prawie 200 lat, krajobraz wciąż wygląda jakby dopiero co nastąpiła potężna erupcja.Na Lanzarote dotarliśmy statkiem z Fuerteventury. Z tego co się zorientowaliśmy, pomiędzy wyspami pływają dwa promy: Fred Olsen i Armas. My natomiast popłynęliśmy niewielkim statkiem z tej strony: Prom na Lanzarote . Jest to chyba najtańsza opcja podróży pomiędzy wyspami: niemal godzinny rejs w jedną stronę kosztuje 12 euro. Oczywiście istnieje szereg lotów z przesiadkami, którymi możemy dostać się na tą piękną wyspę. Ja polecam jednak odwiedzenie obu wysp w trakcie jednego wyjazdu.
Playa Blanco wita nas charakterystycznymi białymi domkami i lekkim deszczem, który na szczęście szybko mija.
Całe Lanzarote jest podobne – białe budynki idealnie kontrastują z czarną ziemią powulkanicznej wyspy. Obecny wygląd i zagospodarowanie, to miejsce zawdzięcza architektowi z Lanzarote Cesarowi Manrique, który swoją działalność od połowy XX wieku skupił na zagospodarowaniu przestrzennym Lanzarote, tak by współgrało ono z niezwykłym krajobrazem wyspy. Pierwsze kroki kierujemy z naszymi małymi walizkami na przystanek autobusowy, by dojechać na lotnisko, na którym odbieramy samochód. Dość długie czekanie na przystanku utwierdza nas w przekonaniu, że samochód na wyspie jest rzeczą niezbędną. W końcu docieramy na lotnisko – tam do biura Autoreisen, gdzie ponownie płacimy około 80 euro za 4 dni. Tym razem dostaliśmy nowiutkiego Citroen Elysee.
Ponieważ w naszym apartamencie umówieni jesteśmy na odbiór pokoju dopiero po 18, po krótkiej przerwie na obiad w Puerto del Carmen decydujemy się wyruszyć do ogrodu kaktusów. Jardin de Cactuses jest jednym z miejsc zaprojektowanych przez Manrique. Przed wejściem kupujemy karnet za 30 euro na 6 atrakcji na Lanzarote: park kaktusów, Jameos del Agua, Cueves Verde, Mirador del Rio, Park Timanfaya i zamek w Arrecife. Oczywiście jest możliwość kupowania biletów pojedynczych na poszczególne atrakcje, można też kupić pakiet na 3/4 z nich w odpowiedniej niższej cenie, my jednak decydujemy się na wszystko.
Park rzeczywiście robi wrażenie, kaktusy są świetne, z różnych regionów świata, cały ogród wygląda bajkowo. Do ładnych zdjęć przydałoby się jedynie błękitne niebo, którego tego dnia nie dane nam zobaczyć. Jest jednak ciepło, spacerujemy po parku, wchodzimy do wiatraka – pobyt tam zajmuje nam może jakieś 45 minut.
W końcu wsiadamy z powrotem do samochodu, jedziemy po drodze jeszcze do Teguise mijając po drodze różne dziwne formacje skalne czując się jak na innej planecie.
Teguise to niewielkie miasteczko (nie mylić z Costa Teguise, które jest jednym z największych kurortów turystycznych na wyspie), pozbawione praktycznie turystów. Kiedyś było stolicą wyspy, dziś nieco zapomniane. Nad miastem góruje Zamek Świętej Barbary. W centrum warto się chwilę przejść po uliczkach by poczuć atmosferę miejsca.
Stamtąd wracamy już do Puerto del Carmen – miejsca naszego pobytu na najbliższe 4 dni. Wybraliśmy apartament w Club Pocillos. Mogę śmiało założyć, że to jedno z najlepszych miejsc w jakich byliśmy, patrząc na stosunek ceny do jakości. Jedna noc kosztowała nas 28 euro za pokój (kupione przez przez Alpharooms).
Dostaliśmy 2-pokojowy duży apartament, ze świetnie wyposażoną kuchnią. Minusem tego miejsca było dość znaczne oddalenie od centrum Puerto del Carmen, plusem lokalizacja nad samym morzem w pobliżu promenady, która przechodzi przez całe miasto. Z okna naszego apartamentu można było oglądać takie wschody słońca:
Kolejny dzień postanowiliśmy zacząć od lenistwa. Pojechaliśmy na południe wyspy na słynną plażę Papagayo. Aby dojechać do plaży trzeba zapłacić 3 euro, które pobierane są po środku szutrowej drogi. Pogoda była bardzo ładna, typowo letnia, trochę wiało ale bardzo przyjemnie. Widoki świetne.
W pobliżu znajduje się jeszcze kilka innych plaż, przed każdym zjazdem jest tabliczka z nazwą, można sobie zwiedzić kilka.
Około 15 opuszczamy plażę. Nasz plan na popołudnie – park Timanfaya, leżący na terenach wulkanicznych. Ogromne pustkowie, pokazujące niszczycielską siłę lawy wulkanicznej. Najpierw wjeżdżamy do parku, gdzie pokazujemy nasz karnet. Już przy wjeździe widoki są … ciężko powiedzieć, że piękne. Pokazuję po prostu jak mało znaczący jest człowiek w obliczu siły natury.
Po podjechaniu do miejsca, z którego odbywają się wycieczki okazuje się, że autobus właśnie odjeżdża, więc szybko przesiadamy się z samochodu do autokaru. W trakcie przejazdu Ruta de Los Volcanes oglądamy (niestety tylko przez szybę autokaru) tereny po wybuchu wulkanów z XVIII i XIX wieku.
Po trwającej około 40 minut wycieczce mamy też możliwość obejrzenia jak wysoka temperatura jest w tym miejscu pod ziemią. Już dotykając ziemi czujemy niezwykłe ciepło a personel parku pokazuje jak szybko suche gałęzie zapalają się po wrzuceniu do dołu oraz jak szybko tam może zagotować się woda.
Ostatnie spojrzenie na bezkres lawy i opuszczamy Park Timanfaya. Jedziemy zobaczyć Salinas de Janubio – jedne z największych na świecie saliny.
Niedaleko znajduje się Los Hervideros – zachodnie wybrzeże Lanzarote, gdzie podziwiamy skaliste nabrzeże, oczywiście czarne. Do tego koloru trzeba się na Lanzarote zdecydowanie przyzwyczaić. Dla niektórych jest to widok przygnębiający, z drugiej jednak strony, widoki są tak zdecydowanie inne niż te, które się widziały do tej pory.
Po kolejnych minutach docieramy w końcu do ostatniego punktu naszej wycieczki tego dnia: El Golfo – sławne zielone jeziorko Lanzarote.
Trwa akurat zachód słońca, a my jesteśmy na zachodnim wybrzeżu, podziwiamy więc jak słońce nadaje skałom intensywne kolory czerwieni, zieleni i brązu.
Czekamy aż słońce całkowicie zajdzie za horyzont i wsiadamy w samochód kierując się do Puerto del Carmen.
Kolejny dzień zaczyna się bardzo aktywnie: mamy w planie 3 punkty z kupionego wcześniej karnetu. Zaczynamy od Jameos del Agua – wydrążona przez lawę wulkaniczną jama, zagospodarowana przez Manrique. W środku jaskini znajduje się naturalny słony zbiornik morski.
Całość kompleksu jest bardzo nastawiona na turystów, jest tu również kawiarnia, ławeczki na których można odpocząć oraz tak jak wszędzie na Lanzarote połączenie czerni wulkanicznej z bielą architektury. Zaledwie kilometr od Jameos del Agua znajduje się kolejna atrakcja Lanzarote – Cueva de los Verdes.
Są to jaskinie, po których można chodzić tylko z przewodnikiem. Całość trasy ma niewiele ponad kilometr a czas wycieczki to około 40 minut. My mieliśmy pecha, bo chwilę przed nami ruszyła do jaskini grupa turystów i musieliśmy czekać około pół godziny na zebranie się kolejnej. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Jameos del Agua, gdzie przyjeżdżają wszystkie autokary wycieczkowe, tutaj w większości spotkaliśmy turystów indywidualnych. Po wyjściu byliśmy tym faktem bardzo zdziwieni, bo jaskinie wydały nam się o wiele ciekawszą atrakcją niż jama. W jaskini możemy podziać niesamowite formacje skalne, różne minerały mieniące się w wielu kolorach oraz oglądać na ich podstawie jak zastygała lawa. W jaskini została też utworzona sala koncertowa, mająca bardzo dobrą akustykę ze względu na brak echa. Z jaskiń wyruszamy na północ wyspy. Po drodze mijamy nowe, nieznane jeszcze dla nas krajobrazy Lanzarote.
Na skałach pojawia się roślinność, co jest raczej niespotykane na południu wyspy. Ponieważ dochodzi 14 postanawiamy zatrzymać się na plaży. Na godzinną sjestę wybieramy plażę Caleton Blanco.
Dalej jedziemy już na samą północ wyspy, gdzie znajduje się najsłynniejszy punkt widokowy na Lanzarote – Mirador del Rio.
Tu również spotykamy tłumy ludzi i wiele autokarów. Z ładnie zaprojektowanego (przez Manrique oczywiście) punktu można podziwiać pobliską wyspę Graciosę.
Na pewno warto tam popłynąć z miejscowości Orzola. Następnie kierujemy się już z powrotem. Mijamy Dolinę 1000 palm.
Zachód Słońca spędzamy na plaży Famara znanej z filmu „Przerwane Objęcia”. Przed wyjazdem czytałam, że to jedna z najlepszych plaż na wyspie, okazało się jednak, że jedna z najlepszych ale dla windsurferów. Plaża nie jest jakaś szczególna, niczym nie zachwyca sama w sobie. Ładne są za to widoki wokół niej.
Następny dzień jest już naszym ostatnim dniem na wyspie, dlatego dużą jego część postanawiamy spędzić na plaży. Wybieramy miejską plażę w Puerto del Carmen.
Jest to chyba najcieplejszy dzień w ciągu naszego pobytu, woda zachęca do kąpieli, z czego ochoczo korzystamy.
Po południu jedziemy jeszcze do regionu La Geria zobaczyć słynne uprawy winiarskie.
A zmierzch spędzamy w stolicy wyspy – Arrecife, które tak zdecydowanie różni się od stolicy Fuerte. Tutaj jest sporo ludzi, są ładne promenady, wszystko zadbane.
Ostatni zachód słońca na cudownej wyspie ze świadomością konieczności powrotu do kraju, w którym jest -10 stopni . Zdecydowanie żałuję, że spędziliśmy na niej zaledwie 4 dni.
Z Lanzarote wracamy przez Londyn. Oczywiście można wrócić jednego dnia, przesiadając się tylko na lotnisku, my jednak postanowiliśmy zostać jeszcze dwa dni w Londynie, w którym nie byliśmy od ponad roku. W ramach podsumowania mogę powiedzieć, że pomimo wielu zachwytów nad Fuertaventurą, dla mnie zdecydowanym numerem jeden jest Lanzarote. Jest tu zdecydowanie więcej do zobaczenia, widoki są bardziej niezwykłe, a jak ktoś lubi plażować, to również bez problemu znajdzie szeroki wybór plaż. Planując wyjazd łączony na obie te wyspy warto więcej czasu zarezerwować na Lanzarote.
Podsumowanie naszych kosztów: 11 dni w podróży (nie licząc 2-dniowego pobytu w Londynie w drodze powrotnej)
Loty: Modlin – Barcelona, Barcelona – Fuerteventura, Lanzarote – Londyn, Londyn – Modlin 485 zł/os.
Hotele (cena za dwie osoby): 402 euro/10 nocy
Barcelona: 40 euro ze śniadaniem.
Fuerte, Costa Calma: 62 euro z HB (tu spędziliśmy dwie noce)
Fuerte, Corralejo: 42 euro (3 noce) Lanzrote: 28 euro (4 noce)
Prom: 12 euro/os Samochód: około 160 euro na dwóch wyspach – łącznie 8 dni. Na Kanarach cena paliwa nieznacznie przekracza 1 euro/litr. Na paliwo łącznie wydaliśmy 50 euro.
Zwiedzanie: voucher na 6 miejsc na Lanzarote: 30 euro/os. Jedzenie w restauracji kosztowało nas około 20 – 25 euro za kolację (z alkoholem), zakupy w sklepie – ceny podobne do polskich, nie licząc mięsa, które jest jakieś 50% droższe.
Dodaj komentarz